Toteż wielkie mocarstwa europejskie z najwyższą przyjemnością wsadzały tam swe (niekoniecznie czyste) łapska. Nawet Francja, że przypomnę malowniczą katastrofę korpusu gen. Sarraila podczas Wielkiej Wojny.

A już Rosjanie, szkoda gadać. Ale przynajmniej kilka razy przetrzepali Turków, z pewną korzyścią dla tamtejszych ludów. Szczególnie dla Bułgarów, którzy od tego popadli w niejaką rusofilię. Zwiedzając skądinąd sympatyczne miasto Sofia, całkiem osłupiałem na widok konnego pomnika cara Mikołaja I pośrodku bułgarskiej stolicy. Na polskie oko – zgroza, ale Bułgarzy mają swoje racje, które trzeba zrozumieć.

Tak czy inaczej, dopóki Rosja (bez względu na swój kształt ustrojowy) aspirować będzie do rangi imperium, dopóty nie opuści jej marzenie o dominacji na Bałkanach. Towarzyszą temu pewne przydatki natury religijnej, albowiem Rosja tradycyjnie uważa się za protektora wszystkich prawosławnych na świecie, zapewne z niewielką dla tego świata korzyścią.

Ale z pewnością nie względy religijne kierowały czołgami generałów Tołbuchina i Malinowskiego, które w sierpniu 1944 roku z impetem wjechały na Bałkany. Trzeba przyznać, że dały sobie doskonale radę z zacięcie bijącymi się Niemcami, jakkolwiek za cenę dość makabrycznych strat. Tyle że Józef Wissarionowicz i jego marszały nigdy przesadnie nie zaprzątali sobie głowy krwią poddanych. Za cenę tej krwi Stalin mocniej złapał Europę za jej miękkie podbrzusze niż którykolwiek z carów. I już nie popuścił. Dla Bałkanów rozpoczęła się nowa era – takich Rosjan to tam jeszcze widzieli.

W ogóle gdy myślę o sowieckich triumfach – przecież realnych – zastanawiam się, co miał z tego tzw. człowiek radziecki? Czy mało, czy niewiele, czy zgoła nic? W perspektywie na pewno – w plecy.