– To był tylko pretekst. W ludziach od dawna narastało napięcie, bo widzieli niesprawiedliwość i to, że za granicą jest zupełnie inaczej. No i jeszcze Ojciec Święty przyjechał do nas z takimi pięknymi słowami – wspomina Alfred Bondos, uczestnik strajków na Lubelszczyźnie.
W 1980 roku Bondos pracował w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego PZL Świdnik – zakładu, który zastrajkował pierwszy. Po nim stanęła Fabryka Samochodów Ciężarowych. A 16 lipca w Lokomotywowni Pozaklasowej PKP Lublin rozpoczął się pierwszy w historii PRL strajk kolejarzy, który w następnych dniach objął cały węzeł PKP Lublin.
W sumie strajkowało prawie 80 zakładów. Miasto było całkowicie sparaliżowane. W PRL-owskiej propagandzie strajki konsekwentnie były określane jako „przerwy w pracy”, a w prasie trwała blokada informacyjna na ich temat.
– Nie było łatwo, bo w zakładzie wyłączono międzywydziałową komunikację telefoniczną, nasyłano łamistrajków, straszono nas, bramę zamykano na drut, żeby z jednego wydziału nie przechodzić na drugi – mówi Bondos. – Wychodząc z pierwszej zmiany, baliśmy się, że następnego dnia przed fabryką przywita nas milicja albo czołgi. Ale ludzie nie dali się zastraszyć. Pamiętam, że śpiewano nawet pieśni patriotyczne i kościelne.
Mimo że do strajków przystąpiło tylu ludzi, atmosfera w mieście była pokojowa. Strajkujący nie wyszli poza bramy fabryk. Wiece, na których formułowano postulaty (zgłoszono 1200 wniosków), czy rozmowy z władzami odbywały się wyłącznie na terenie zakładów pracy. Żądania robotników miały charakter przede wszystkim socjalny i ekonomiczny.