Wkrótce po inauguracji prezydent Roosevelt ogłosił, że w ciągu 100 pierwszych dni swojej prezydentury przedstawi Kongresowi komplet inicjatyw mających na celu przeciwdziałanie skutkom kryzysu. „Korzystając z moich konstytucyjnych uprawnień, jestem gotowy, aby zalecić takie środki, których potrzebuje naród dotknięty kryzysem, żyjący pośrodku świata dotkniętego klęską" – ogłosił w czasie swojej przemowy inauguracyjnej.
Te środki oznaczały wprowadzenie nadzoru rządu federalnego nad niemal wszystkimi aspektami życia gospodarczego, społecznego i politycznego. Roosevelt nie ukrywał swoich zamiarów. „Nasza walka o nowe miejsca pracy będzie wymagała zabezpieczenia się przed powrotem złych duchów starego porządku – obwieścił nieco zdziwionym słuchaczom. – Cała sfera bankowości, kredytowania i inwestowania musi podlegać ścisłemu nadzorowi; należy położyć kres spekulacji cudzymi pieniędzmi i wprowadzić regulacje zapewniające odpowiedni i mocny pieniądz".
W rzeczywistości pod tym szlachetnym hasłem kontroli „dzikiego" kapitalizmu kryła się bardzo niepokojąca zapowiedź wprowadzenia nadzoru rządu federalnego nad niemal wszystkimi sektorami gospodarki oraz życia publicznego. Program reformatorski 32. prezydenta USA postulował mechanizmy, których najbardziej obawiali się ojcowie założyciele. Roosevelt nie ukrywał, że w imię walki z największym kryzysem gospodarczym w dziejach chce uprawnień, jakich nie miał dotychczas żaden szef władzy wykonawczej. Na drodze do realizacji tego swoistego zamachu na demokrację i wolny rynek stało jednak dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego.
Roosevelt zdawał sobie sprawę, że większość proponowanych ustaw zostanie przez nich uznana za niezgodne z konstytucją. Próba sił nadeszła, kiedy przed Sądem Najwyższym stanęła sprawa orzeczenia zgodności z konstytucją dwóch głównych ustaw Nowego Ładu o uzdrowieniu przemysłu i dostosowaniu rolnictwa. Gdy prezydent dowiedział się, że sędziowie uważają obie ustawy za niekonstytucyjne, nazwał ich „dziewięcioma starymi ludzi, których rozumienie prawa pasuje do czasów zaprzęgu konnego". Żeby pozbyć się tej ostatniej reduty „starego porządku", zaproponował powiększenie składu orzekającego o wyznaczonych przez niego sędziów, którzy zostaną przydzieleni jako asystenci każdemu dotychczasowemu sędziemu, który ukończył 70. rok życia, ale nie chce przejść na emeryturę. W ten sposób zamierzał wprowadzić do Sądu Najwyższego sześciu swoich ludzi.
Reakcja opinii publicznej, podobnie jak i establishmentu politycznego, była jednoznaczna. „Żadnych manipulacji przy Sądzie Najwyższym!" – krzyczały tytuły gazet. „Ręce precz od niezależności Sądu Najwyższego!" – grzmieli opozycyjni politycy republikańscy, a nawet niektórzy demokraci. „Proponujemy odrzucenie projektu ustawy, gdyż stanowi on niepotrzebne i niezwykle groźne porzucenie konstytucyjnej zasady niezależności – oświadczyli członkowie Senackiej Komisji Sprawiedliwości. – Jej działanie miałoby w praktyce polegać na tym, że konstytucja byłaby tym, za co uznałaby ją władza wykonawcza (...). Taki projekt powinien zostać zdecydowanie odrzucony, żeby żaden jego odpowiednik nie został już przedstawiony wolnym reprezentantom wolnego narodu amerykańskiego".