Postój dorożek (zamieniających się zimą w sanie) znajdował się na żoliborskiej ulicy Toeplitza (która może jeszcze wtedy nazywała się Ustronie? Nie pamiętam). W każdym razie był to na pewno Nowy Rok, bo jeździliśmy zawsze na Saską Kępę, do dziadka na imieniny.
Sanie wydawały mi się wielkie, ale takie nie były, gdyż już przed wojną prasa narzekała, że „są małe, wąskie, pozbawione oparcia, ledwie zmieścić mogą dwie osoby” (opinia dziennika „Epoka”). Siedziałem między rodzicami, a dorożkarz, widząc dziecko, przykrył nas nie tylko kożuchem, ale owinął mnie w koc. Za pięknie to on nie pachniał. Ruszyliśmy z placu Wilsona i zjechaliśmy Krasińskiego na Wybrzeże Gdyńskie, czyli dzisiejszą Wisłostradą. Wiało od rzeki. Parę razy minęły nas samochody, a na wysokości Nowego Miasta sanie stanęły.
W poprzek ulicy stał kolejarz i machał latarnią. Z wykopu wyjechała wielka, dymiąca lokomotywa ciągnąca węglarki do elektrowni na Powiślu. Jechała potem wzdłuż Wisły, a woźnica usiłował ją prześcignąć. Było to tak absorbujące, że zapomniałem o mrozie. Pamiętam jeszcze, że mieliśmy jakieś kłopoty ze śliskim podjazdem na most Poniatowskiego.
Działo się to chyba zimą 1952 na 1953 rok. Padało setnie i komunikacja miejska była prawie sparaliżowana. Po zasypanych tramwajowych torach poruszały się wozy techniczne zaopatrzone w lemiesze, a trzyosiowe ciężarówki z amerykańskiego demobilu oczyszczały jezdnie; nikt wtedy nie myślał o czarnym asfalcie.
Chodniki posypywano piachem oraz popiołem z lokalnych kotłowni centralnego ogrzewania. A taksówki, których i tak było niewiele, nie wyjeżdżały, bo kierowcy obawiali się uszkodzenia zawieszenia. Pozostali więc dorożkarze, którzy zamienili dryndy na sanie. I tutaj ciekawostka – przed wojną prasa pisała o nich – dorożki zimowe.