Gdy 22 czerwca 1941 r. Wehrmacht przekroczył sowiecką linię demarkacyjną, bolszewicy wpadli w panikę. Uchodząc przed nacierającymi Niemcami, porzucali wszystko. Sprzęt, broń, maszyny, pojazdy, tajne dokumenty, a nawet własne żony i dzieci. Nie zaniedbali tylko jednego. W ręce Niemców nie mógł wpaść żywcem żaden "wróg ludu" przetrzymywany w kazamatach NKWD na Kresach.
Do jednej z najbardziej drastycznych – i całkiem zapomnianych – masakr więźniów doszło w kopalni soli "Salina" pod Dobromilem (obecnie na terytorium Ukrainy). Już 22 czerwca przybyły tam pierwsze ciężarówki z Polakami i Ukraińcami. – NKWD dokonało tam masowych egzekucji. Ich forma była wyjątkowo drastyczna. Do mordowania ludzi niemal nie używano bowiem broni palnej – opowiada Piotr Chmielowiec, historyk z rzeszowskiego IPN.
Pod warstwą ciał
Skrępowanych drutem mężczyzn Sowieci ustawiali nad głębokim szybem. Potem funkcjonariuszki NKWD uderzały ich w głowy młotami do rozbijania kamieni. Ofiary spadały na dno szybu. Ci, którzy byli tylko ranni, topili się w solance lub dusili pod kolejnymi warstwami ciał.
Znany jest przypadek mężczyzny, który przeżył egzekucję. "Przywieźli go na teren kopalni, uderzyli młotkiem po głowie i poleciał do szybu – relacjonował znajomy ocalonego. – Szyb był zapełniony trupami i półżywymi ludźmi. Wszystko to oddychało, poruszało się, ale solanki było niewiele, więc się nie utopił. Po pewnym czasie wszystko ucichło i w nocy wydostał się na świat".
Na terenie kopalni NKWD oddzieliło mężczyzn od kobiet. Te ostatnie zostały zaprowadzone do pobliskiej kaplicy zbudowanej jeszcze "za polskich czasów" dla górników. Tam zostały zabite. Podobno doszło wówczas do profanacji. Jedna z ofiar została przez Sowietów ukrzyżowana na ścianie świątyni.