Kiedy w kwietniu 1919 r. Europa na nowo oswajała się z pokojem, na plażę angielskiego kurortu Hastings przypływ wyniósł i osadził stępką w piasku kompletny, 80-metrowy okręt podwodny. Zerwany z holu niemiecki U-118 z miejsca przyciągnął tłumy turystów, gotowych płacić za oglądanie tego cudu zabójczej techniki, niedawno budzącego przerażenie brytyjskich marynarzy i gazet. Jednak nawet bezwładne monstrum nadal kąsało. Dwaj członkowie Straży Przybrzeżnej, którzy spenetrowali kadłub, niedługo potem zmarli, zatruci wyziewami z akumulatorów. Tym samym zostali bodaj ostatnimi ofiarami nieograniczonej wojny podwodnej.
Różnie mówią o sytuacji Niemiec z początku 1917 r. Jedni przysięgają, że po przetrąceniu kręgosłupa Rosji i wytraceniu nad Sommą 600 tys. alianckich żołnierzy Rzesza była u progu zwycięstwa. Drudzy dają głowę, że sięgając końca rezerw, Berlin stał wtedy nad przepaścią. Ponieważ wznowienie nieograniczonej wojny podwodnej uchodzi za powód wejścia Ameryki do wojny, rozkaz kaisera w obu wypadkach zdaje się jednym z najdziwniejszych zdarzeń XX w., które dla jednych przekreślało pewne zwycięstwo, a dla drugich było decyzją o samobójstwie. Tezę o genetycznej podatności Niemców na obłęd unieważnia tylko myśl, że w ocenie sensu styczniowej proklamacji mylimy przyczyny ze skutkami.
Wznowienie operacji w istocie było uwolnieniem się Niemiec z pęt hipokryzji, bo brytyjska blokada niczym nie różniła się od działań floty cesarskiej poza tym, że z przyczyn geograficznych była ograniczona do Morza Północnego i Adriatyku. Tu także los każdego statku, który wpłynął do strefy wojennej, był przesądzony, obojętnie, pod jak bardzo neutralną banderą by pływał i jaki ładunek przewoził. Wbrew deklaracji londyńskiej Brytyjczycy nawet transport żywności traktowali jak kontrabandę wojenną, ponieważ celem obu stron było wzajemne zagłodzenie się na śmierć. Wszakże Niemcy, dysponując słabszą flotą nawodną, do blokowania Wielkiej Brytanii musieli kontrolować ogromne obszary Atlantyku i Morza Norweskiego, stąd cały ciężar operacji zrzucili na U-Booty.
Skrytobójcze ataki na rzekomo bezbronne statki handlowe do dziś opisuje się jako akty niesłychanego barbarzyństwa. Wszakże domaganie się od dowódców U-Bootów, by ostrzegali frachtowce przed zatopieniem, kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem. Było publiczną tajemnicą, że zarówno Niemcy, jak i Wielka Brytania od 1912 r. jawnie zbroiły floty handlowe w działa pokładowe i karabiny maszynowe przy milczącej akceptacji państw postronnych. Zanim wybuchła wojna, władze portowe państw trzecich zadowalały się deklaracjami kapitanów, że ich arsenały pozbawione są amunicji. W tej sytuacji wynurzanie okrętu przed oddaniem salwy z torped oznaczało stanięcie na wprost armaty kal. 200 mm i niemal pewną zagładę. Potem Royal Navy wyposażyła się nawet w specjalne okręty klasy Q, celowo udające bezbronne statki handlowe. Wszakże na początku wojny Niemcy przez jakiś czas praktykowali tę mało roztropną zasadę.
Szybko jednak naczelną regułą tej wojny stał się brak wszelkich zasad. Aby unikać ataków, brytyjskie frachtowce nagminnie wywieszały banderę amerykańską mimo oficjalnych protestów Waszyngtonu. W tej perwersyjnej grze chyba największym tupetem wykazał się zatopiony przez Niemców włoski statek „Ancona" z 40 amerykańskimi obywatelami na pokładzie, który płynął przez Adriatyk pod flagą floty Austro-Węgier. W Londynie ani w Nowym Jorku nikomu nie drgnęła powieka przed użyciem 1200 pasażerów „Lusitanii" jako żywych tarcz, gdy luki ładunkowe liniowca wypełniano amunicją.