Ostatnio oglądałem męki kierowcy żółtego lamborghini, który wpadł w korek na Towarowej. Ledwie wolne sto metrów dojrzał, „dawał po garach" i znów grzązł w tłoku. Dawniej nie lepiej bywało.
Szaleństwa antenatów
Stare pamiętniki nie pozostawiają wątpliwości – w XVIII w. wąskie uliczki Warszawy były pułapką dla wielokonnych pojazdów. Spróbujcie na takiej Koziej wycofać samochód, a co dopiero powóz z czterema końmi. Do tego przez dużą część wspomnianego stulecia wybrukowane były tylko Stare Miasto i kawałek Krakowskiego Przedmieścia. Reszta to kałuże i doły.
Jędrzej Kitowicz w kompendium wiedzy o epoce opisywał, jak to karety stopniami zagarniały błoto, a woda z kałem (sic!) dostawała się do środka przez nieszczelne drzwiczki. Paskudna sprawa.
W „Opisie obyczajów za panowania Augusta III" czytamy o konstrukcjach tych pojazdów, które to posiadały małe przednie koła dla łatwiejszego pokonywania nierówności i duże tylne dla wygody. Pudło z pasażerami początkowo wisiało na pasach, a od połowy stulecia na stalowych, pionowych resorach. O zdobieniu nie ma nawet co mówić, bo folgowano sobie bez miary.
Co jeździło po Warszawie? Otóż od końca wieku XVI poza wozami towarowymi i bryczko - podobnymi pojawiały się pojazdy z włoska zwane karocami, stopniowo ewoluujące do znanej nam już karety. Od czasu obu królów Augustów miasto pełne było najrozmaitszych wozów, do których stosowano wielce umowną klasyfikację. Na przykład bryczka była wpierw pojazdem wiejskim i to używanym do transportu, potem część bryczek zwano kolasami, niektóre kolebkami, na zachodzie Europy bywała wozem podróżnym, a od połowy XIX w. używano jej do transportu ludzi; potem zaś już turystycznie.