Maturzyści’89. Co się stało z ich klasą

Byli dziećmi PRL-u, rzuconymi na głęboką wodę raczkującego kapitalizmu i demokracji. Jak uczniowie łódzkiego ogólniaka, którzy zdawali maturę w maju 1989 roku, poradzili sobie w życiu?

Aktualizacja: 04.06.2019 10:58 Publikacja: 04.06.2019 00:01

Maturzyści’89. Co się stało z ich klasą

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Czytaj także:

Kiedy Agnieszka Sampolińska (obecnie Graszka) zasiądzie do napisania życiorysu, dziś swojsko nazywanego CV, nie ucieknie od historii. Kilka dni po jej przyjściu na świat, 13 grudnia 1970 roku, po masakrze robotników na Wybrzeżu, stracił władzę Gomułka i przyszedł Gierek. W jej 11. urodziny Jaruzelski wprowadził stan wojenny. Kolejna ważna data – 1989 rok – częściowo wolne wybory. Pierwsze w jej życiu. Tak jak dla wszystkich kolegów z jej klasy biologiczno-chemicznej w XXI LO w Łodzi.

Już stan wojenny był dla nich pierwszym zetknięciem z przełomowym momentem w historii. Ojciec Agnieszki, wtedy ajent stacji benzynowej CPN, trzymał pod wanną podziemną prasę Solidarności, ale w domu przy dzieciach stroniono od rozmów politycznych. Jarosław Graszka, jej klasowy kolega, a później mąż, pamięta, jak jego tata w stanie wojennym palił w kuchni legitymację PZPR. I oczywiście gaz łzawiący, kiedy wyprawili się z kolegą na Piotrkowską po płyty i książki.

Jacek Sujecki czuł, że stan wojenny przerwał coś ważnego. Mieszkał tuż obok siedziby ZOMO (Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej używanych często do rozbijania opozycyjnych demonstracji). Z balkonu widział czołgi i uzbrojone oddziały idące w czwórkach na akcję. Był ministrantem i wiedział, że kazaniami księdza interesuje się bezpieka. Jego ojciec, elektryk, szef zakładowej Solidarności w Pabianickich Zakładach Tkanin Technicznych, parę razy przyszedł do domu spałowany i załzawiony od gazu.

Na drugim biegunie był dom Sylwii Szpak, jego dziewczyny i koleżanki z klasy, wychowywanej przez bardzo religijną babcię i dziadka, pułkownika Wojska Polskiego w stanie spoczynku, wywiezionego z rodziną na Syberię, walczącego potem o Berlin, który chował się, kiedy przychodził ksiądz po kolędzie. Mimo to stworzyli harmonijny dom, chroniąc wnuczkę przed polityką.

Miłosz, Monteskiusz, Capote

W liceum, w drugiej połowie lat 80., stare ścierało się z nowym. W I klasie na żądanie nauczycielki historii dziewczyny nie mogły nosić łańcuszka z krzyżykiem. Wszyscy odetchnęli, kiedy po roku pojawiła się nowa nauczycielka. Z kolei polonistka Stanisława Mordal uczyła samodzielnego myślenia i umiejętności obrony swoich poglądów.

Z czasem było jasne, że „oni" odpuszczają. Bardzo lubiana wychowawczyni Grażyna Jeżewska, rusycystka, która mogłaby być kojarzona z obroną ówczesnego systemu, niejednokrotnie go wyśmiewała i należała do Solidarności. To od niej wielu z nich po raz pierwszy usłyszało o Katyniu. Pod koniec liceum na lekcji wychowawczej opowiadali sobie dowcipy polityczne (jak mówią, lepiej nie sprawdzać w archiwach IPN-u, czy jest po tym ślad). Bardzo ich zbliżyły rajdy i wycieczki organizowane przez wychowawczynię. Dziś młodzi powiedzieliby: surwiwal, bo często spali w drewnianej stodole na sianie. Niektórzy zapamiętali pobyt w Stoczni Gdańskiej, gdzie stanęli przed pomnikiem Poległych Stoczniowców.

Byli najlepsi w szkole w swoim roczniku. Anna Starczewska wspomina, że rywalizowali ze sobą w nauce, ale rozsądnie, bez zarywania nocy. Był czas na przyjaźnie, miłości i czytanie książek. Słuchali poezji śpiewanej i ostrego rocka. Jarosław Graszka po wczesnochłopięcej fascynacji Maanamem, Lady Punk i Lombardem przegrywał z radia na kasety Black Sabbath, Deep Purple czy Iron Maiden.

W sklepach były pustki, więc ówczesny dyrektor Wólczanki przysłał do szkoły kilkaset bluzek, by nauczycielki mogły sobie coś kupić na studniówkę (potem chodziłyśmy tak samo ubrane – śmieje się Grażyna Jeżewska). Syn dyrektora był uczniem tego liceum – dobrym, a więc nie było mowy o protekcji. Zachowało się studniówkowe zdjęcie: Sylwia i Jacek otwierają korowód tańczących poloneza. Wszyscy ubrani zgodnie z ówczesnym szkolnym dress codem w grzeczne czarno-białe kompleciki.

– Wiatr zmian czuło się od 1988 roku, czyli od strajków w wielu zakładach pracy, które doprowadziły do Okrągłego Stołu – wspomina Witold Sroczyński, którego ojciec ostatnie 20 lat PRL prowadził kiosk z warzywami i owocami, a mama była nauczycielką. Już w trzeciej klasie jako finalista ogólnopolskiej olimpiady chemicznej miał indeks w kieszeni. Widział, że kraj zmierzał do gospodarki rynkowej. Ministrem przemysłu został Mieczysław Wilczek, biznesmen, który ośmielił przedsiębiorczych Polaków stwierdzeniem, że to, co nie jest zabronione, jest dozwolone.

Agnieszce Sampolińskiej utkwiła w pamięci lekcja, pewnie to było po Okrągłym Stole, na której Ania Starczewska na prośbę wychowawczyni wygłosiła wykład o demokracji. Bardzo tym zaimponowała Agnieszce, która po raz pierwszy słyszała o pluralizmie, wielopartyjności, liberalizmie i gospodarce wolnorynkowej.

Szukając dziś w pamięci inspiracji dla swojego wystąpienia, Anna Starczewska wymienia podręczniki taty, prawnika, książki Tadeusza Kotarbińskiego, głosiciela demokratycznych idei, i Czesława Miłosza (jego wiersz: „Ty który skrzywdziłeś" zrobił wrażenie na kolegach). Prawdopodobnie nawiązała też do pracy Monteskiusza „O duchu praw", biblii prawników traktującej o konieczności równoważenia się władz: ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Bez tego nie ma demokracji. Ukształtowały ją też „Zbrodnia i kara" Dostojewskiego, „Z zimną krwią" Trumana Capote'a czy „Zabić drozda" Harper Lee.

Jacek Sujecki poza nauką, dziewczyną i lataniem na szybowcach zajmował się jeszcze jednym: śledził w mediach obrady Okrągłego Stołu. Zastanawiał się, jaki będzie ich skutek. Wcześniej było tyle zrywów, które skończyły się klęską.

Tylko nie leasing

Wszystko, co działo się wokoło, było w cieniu matury i egzaminu na studia. Pisemne tematy maturalne z polskiego większości wyleciały z głowy. Jedynie zawsze skrupulatna Agnieszka pamięta swój: „Polaków portret własny na przykładzie literatury romantyzmu, pozytywizmu i Młodej Polski". Stanisław Prokop starł się z jedną z osób w komisji podczas egzaminu z wiedzy o społeczeństwie. Dwa pytania poszły mu świetnie. Odpowiadając na trzecie, dotyczące współczesnych konfliktów w Europie, wspomniał o Solidarności i Okrągłym Stole. Egzaminatorka poderwała się z krzesła, krzycząc, że to wichrzyciele, którzy doprowadzą do wojny domowej. Zdał na tróję.

– Czy dyskutowaliśmy w klasie, że 4 czerwca pogonimy komunistów? – zastanawia się Tomasz Jędrzejczyk. Chyba nie. Jeżeli tak, to w wąskich grupach. Zapewne większość zagłosowała na ludzi Solidarności. Agnieszka Sampolińska czuła, że tak trzeba, choć jako córce ajenta CPN (po przemianach został właścicielem) niedostatki materialne realnego socjalizmu tak bardzo nie dokuczały. Nie wszystko do końca rozumiała, co się wówczas działo, lecz kiedy po maturze pojechała do Czechosłowacji, w której wisiały sierpy i młoty, z dumą opowiadała o przemianach w Polsce. Potem się okazało, że nasza bezkrwawa rewolucja była wzorem dla innych tzw. demoludów (od używanego wówczas terminu: kraje demokracji ludowej).

Z ulic znikały syrenki i trabanty, a zaczęły pojawiać się liczniej volkswageny i fordy. Wyposażeni w niereglamentowany paszport Polacy ruszali oglądać mityczny Zachód. Wojna na górze rozbiła wspólnotę obozu solidarnościowego. Zakończył się prosty podział na „my" i „oni". Niektórzy uważają, że od tego czasu mamy prawdziwą demokrację. Ludzie z dawnej nomenklatury (za komuny piastujący stanowiska zastrzeżone dla partyjnych lub wskazanych przez PZPR) rzucali się do wykupowania państwowych firm, chcąc podzielić się dobrami po PRL-u. Sypała się włókiennicza Łódź. – Nie byliśmy chyba przygotowani, by ratować taki przemysł, a może nie było chęci? – zastanawia się Jarosław Graszka, absolwent Wydziału Inżynierii Środowiska na Politechnice Łódzkiej.

Jego żona, Agnieszka Graszka, w 1994 roku, a zatem w cyklonie przemian gospodarczych, z dyplomem wydziału ekonomii Uniwersytetu Łódzkiego bez trudu dostała pracę w łódzkim urzędzie wojewódzkim w dziale prywatyzacji. Na jej oczach dokonywały się przemiany gospodarcze. Najmniej popularną ścieżką prywatyzacji był leasing pracowniczy. Ludzie nie chcieli zawiązywać spółek i latami spłacać rat leasingowych, by wykupić przedsiębiorstwo. Brakowało im wiedzy i determinacji.

Kapitał zagraniczny wydawał się najlepszym z rozwiązań. Z czasem Agnieszka przekonała się, że to złudne. Bywało, że inwestor kupił firmę, traktując ją jako lokatę w nieruchomości, wygaszając stopniowo działalność. Zdarzało się też, że dotychczasowi dyrektorzy firm państwowych inicjowali wykup tych przedsiębiorstw, stając się ich współwłaścicielami. Dziś w Urzędzie Miasta (odkąd tu pracuje, miastem rządziło kilku prezydentów różnych opcji) zajmuje się nadzorem nad spółkami miejskimi, gdzie widzi, że funkcjonowanie spółek Skarbu Państwa i samorządu nie jest wolne od polityki.

Jarosław Graszka pierwsze doświadczenia zdobywał w prywatnym biurze projektowym założonym przez przedsiębiorczego 60-latka. Padło po siedmiu latach. W łódzkich Zakładach Wodociągów i Kanalizacji doszedł do stanowiska zastępcy kierownika dużego wydziału, lecz wyniósł się stamtąd w wyniku rozgrywek personalnych do podobnego przedsiębiorstwa w Konstantynowie Łódzkim. Nie wyrzucają sobie, że może nie wykorzystali maksymalnie tych lat, które minęły od matury, na przykład nie zaryzykowali zbudowania własnego biznesu. Czuli, że to nie dla nich. Odnajdują się w tym, co robią. Może gdyby Agnieszka znała angielski (w ich pokoleniu było to jeszcze rzadkie), mogłaby zrobić karierę w korporacji. Nigdy też nie myśleli o emigracji, bo to, co im jest potrzebne, mają tutaj – znośnie płatną pracę, własny dom, rodzinę i przyjaciół. Bliskich ludzi nie zastąpią im żadne pieniądze.

Zasiedział się na Politechnice

Po trzech dekadach od matury planują klasowe spotkanie. Witold Sroczyński i Tomasz Jędrzejczyk pewnie opowiedzieliby, jak boleśnie zderzyli się z realiami pracy naukowej. Kiedy zdobyli dyplomy na Wydziale Chemii Spożywczej na Politechnice Łódzkiej, nastał mroczny czas dla gospodarki. W Łodzi i okolicy nie było pracy w przemyśle spożywczym. Witold, bodaj najzdolniejszy ze wszystkich w klasie, nie chciał opuszczać miasta, w którym miał rodzinę, ani stać się kolejowym nomadem, codziennie tłukącym się pociągiem do pracy w stolicy.

Kilku kolegów ze studiów, którzy zdecydowali się opuścić rodzinne miasto, zrobiło wielkie kariery. Tymczasem on, zanim dostał etat asystencki na Politechnice, przez rok brał upokarzający zasiłek dla bezrobotnych. Zrobił doktorat i jakiś czas równolegle z pracą naukową prowadził firmę dystrybucji dermokosmetyków. Dziwi się, dlaczego w szkołach nie ma nauczania o biznesie, nie tylko po to, by uchronić przedsiębiorców od błędów, lecz by ludzie mieli pojęcie o funkcjonowaniu gospodarki i nie głosowali na partie obiecujące gruszki na wierzbie. Swoją drogą oświatę uważa za jedną z najbardziej zaniedbanych dziedzin 30-lecia.

Firmę zamknął, kiedy ucierpiało jego życie osobiste i zmienił się rynek. Dziś obsługuje na Politechnice laboratoria, gdyż jego ówczesny szef uznał, że nie rokuje, przesuwając go na tzw. etat techniczny. Czy musi mówić więcej, skoro nadal tam pracuje? Powie tylko, że 40–50 proc. studentów nie powinno zostać inżynierami. Niedawno popełnił kilka publikacji naukowych, ale to chyba nie oznacza powrotu. Wprawdzie na uczelni szykuje się tsunami za sprawą konstytucji dla nauki, ale jak zauważa Witold, Polacy są dobrzy w zaczynaniu rewolucji, a gorsi w kończeniu.

Tomasz Jędrzejczyk zasiedział się na Politechnice aż 20 lat, choć w pewnym momencie jego zarobki były nawet niższe niż nauczyciela w szkole. Szefom w Instytucie Podstaw Chemii Żywności nie zależało, żeby śpieszył się z doktoratem. Zmieniali się trzykrotnie i każdy miał inne wizje. Obronił doktorat w wieku chrystusowym, ale co do habilitacji nie mógł dogadać się z szefem. Od pięciu lat jest nauczycielem, teraz w małej podstawówce. Żeby mieć pensum, oprócz chemii uczy matematyki, geografii i informatyki (wkrótce dojdzie pewnie fizyka). Daje to miesięcznie na rękę między 2500 a 2700 zł. Strajkował z żoną nauczycielką, ale musiał wcześniej zakończyć protest, bo trzeba utrzymać czteroosobową rodzinę.

Być może nauczyciele nie przegraliby tego strajku, gdyby ci niezrzeszeni w związkach sami się zorganizowali i podjęli dyskusję z rządem. Ale nie usłyszy się od niego, że jest sfrustrowany, że rzuci to w diabły. Lubi pracę z dziećmi. Materialny dorobek: trzy pokoje w bloku, dom na działce budowany od 2000 roku, dwa używane prawie dziesięcioletnie samochody to chyba nie powód, by przekreślać te 30 lat.

Jest rodzina, dom, bmw

Jeśli nawet Jacek Sujecki nie spełnił wszystkich młodzieńczych marzeń, nie znaczy, że czuje się przegrany. Od drugiej klasy latał na szybowcach, chciał zdawać do wyższej szkoły oficerskiej wojsk lotniczych w Dęblinie. Doszedł do finału, ale wykluczyła go wada kręgosłupa. Nie planował, że będzie lekarzem, ale skończył Wojskową Akademię Medyczną. Jest lekarzem medycyny pracy i lotniczej. Nie kryje dumy, że został pierwszym wojskowym w rodzinie. I to doświadczonym na dwóch misjach w Kosowie i jednej w Iraku.

Latami był w domu gościem, pracując w szpitalach z dala od Łodzi, dziś jest lekarzem w jednostce wojskowej w Leźnicy (oddalonej o 40 km od Łodzi). Z Sylwią Szpak tworzą drugie klasowe małżeństwo. Sylwia skorygowała swoje życie i zdezerterowała ze studiów geograficznych do studium medycznego, bo od dziecka chciała być pielęgniarką. Dziś, już z licencjatem, pracuje w Szpitalu im. Biegańskiego w pracowni wczesnej interwencji kardiologicznej. Niedługo wyprowadzą się z 37-metrowego mieszkania w bloku do własnego domu, bo wcześniej ciągle było coś ważniejszego niż zadbać o wygodniejsze życie.

Jacek przyznaje, że przemiany po 4 czerwca nie przyniosły oczekiwanej poprawy w niektórych dziedzinach, np. w służbie zdrowia. Błędem była likwidacja WAM (takie uczelnie były tylko trzy na świecie), a teraz brakuje lekarzy wojskowych. Wciąż ma w pamięci włókienniczą Łódź swojej młodości. Często przyjmuje w gabinecie byłe włókniarki, chcące sobie dorobić gdzieś na portierni, i widzi, jak bardzo harówa zniszczyła im zdrowie. Ale nie da się nie zauważyć, ile się w Polsce zmieniło na korzyść, szczególnie po wstąpieniu do Unii Europejskiej. Chociażby wsie z wybudowanymi drogami nie przypominają tych zapyziałych z czasów rajdów szkolnych.

Ze Stanisławem Prokopem rozmawiamy w centrum handlowo-rozrywkowym Manufaktura. Wcześniej była tu potężna fabryka bawełny (założona w XIX w. przez Izraela Poznańskiego), która dla jednych jest symbolem porażki poczerwcowych rządów, które nie uratowały przemysłu włókienniczego, a dla innych dowodu udanej rewitalizacji z udziałem zagranicznego kapitału.

Jego rodzice chcieli, by on i brat mieli lżejsze życie niż oni, robotnicy w Zakładach Przemysłu Jedwabniczego Ortal. Stanisław uczył się gorzej niż średnio, bo wolał grać w piłkę (grał w lidze okręgowej) i trenować taekwondo. Na studiach włókienniczych w bielsko-bialskiej filii Politechniki Łódzkiej wydoroślał i nauczył się samodzielności – robił zakupy w niedalekim Cieszynie czeskim, bo było taniej i zarabiał rozładunkiem w hurtowni kurczaków.

Po powrocie do Łodzi (z żoną i synem) jako technolog zarabiał w Ortalu mniej niż sprzątaczka. Ale już po pół roku wygrał ze 100 rywalami w rekrutacji na stanowisko technologa (ze znajomością niemieckiego) w dużej firmie handlowej, współpracującej z największymi producentami chemii na świecie, mieszczącej się kilka minut spacerem od jego domu. Nie zmarnował tej szansy. Dziś jest przedstawicielem na Polskę innej dużej niemieckiej firmy, produkującej specjalistyczną chemię na potrzeby różnych branż przemysłu. Poszedł za ciosem i równolegle prowadzi wspólnie z synem własną działalność gospodarczą. Chciałby powiedzieć, że świat polityki nie styka się nigdy z biznesem, ale to nieprawda.

Spełnił marzenie rodziców. Jest rodzina, własny dom, bmw i czas na grę w piłkę nożną z kolegami.

Dla takich historii...

Anna Starczewska, która 30 lat temu wprowadzała kolegów w tajniki demokracji, tak jak chciała, została sędzią. Ten zawód daje poczucie wolności. To ona w swoim sumieniu decyduje o czyjeś winie lub niewinności. Z młodzieńczej lektury „Zabić drozda" zapadła jej w pamięć myśl, że choć różnimy się jako ludzie talentami, zamożnością czy pozycją, to w sądzie wszyscy powinni być równi. I tego się trzyma.

Orzekając w wydziale karnym w Sądzie Rejonowym Łódź-Śródmieście (daleko jest tam jeszcze do standardów zachodnich, np. w Austrii każdy sędzia ma swój gabinet i asystenta), ma poczucie, że czasem wpływa na ludzkie życie. Choćby wtedy, gdy odracza o dwa miesiące wydanie wyroku w sprawie 18-letniej dziewczyny, wychowanki domu dziecka, która napadła na starszą kobietę. Chce, by w tym czasie nastolatka przekonała się, że jest w stanie coś pozytywnego zrobić. Dziewczyna została wolontariuszką w hospicjum dziecięcym, gdzie czytała dzieciom bajki. Zrozumiała, że może w swoim życiu jeszcze wiele zmienić, a te dzieci już nie. Dostała wyrok w zawieszeniu. Po dwóch latach przyszła do sądu z narzeczonym, by podziękować za otrzymaną szansę. Dla takich historii warto być sędzią.

Niestety, ostatnio sędziowie stracili poczucie wolności, które tak sobie ceni. Sędzia nadal jest niezawisły, ale ma dziś świadomość, że orzekając w niektórych sprawach, np. politycznych, może zapłacić za swoją niezależność.

Anna pamięta jak w stanie wojennym, lub tuż po, szła z tatą do kościoła, żeby złożyć kwiat pod tablicą ze słowami Jana Pawła II, i przypadkowo znaleźli się na czele jakiejś demonstracji. Zapadł w nią łomot pałek zomowców, walących w tarcze i to jak ona, może 12-letnia, wyciąga w ich kierunku kwiat. Boi się, że tamte czasy wrócą.

Jak trudno udźwignąć wolność

Ich wychowawczyni Grażyna Jeżewska, która pomagała w wyborach łódzkiej Solidarności, pracowała później w lokalnym radiu i telewizji oraz w biurze prasowym sądu okręgowego. Większość wychowanków z jej klasy po skończonych studiach pozostała w Łodzi. Wyemigrowali nieliczni. Pewnie część z nich uważa że, pozostałym zabrakło odwagi. Prawdopodobnie nikt nie zrobił kariery politycznej. – Może to dobrze o nas świadczy – zastanawiają się niektórzy.

Witold Sroczyński (eurosceptyk, doceniający jednak unijny wolny przepływ towarów i pieniędzy) nie myślał o karierze polityka, ale w końcówce lat 90. należał do SLD, licząc, że Sojusz usunie Kościół z wielu dziedzin życia publicznego. Przyznaje rację Bismarckowi, że ludzie nie powinni widzieć, jak się robi kiełbasę i politykę, mając w pamięci, jak w kole SLD ludzie się użerali, dlaczego nie oni kandydują, tylko ktoś inny, i wzajemnie zaklejali sobie plakaty wyborcze. Dyskusje dotyczyły przeważnie spraw towarzysko-obyczajowych. Od 20 lat oddaje w wyborach nieważny głos, gdyż żadna partia nie spełnia jego oczekiwań.

Agnieszka Graszka, która przestała już oglądać programy informacyjne w kilku stacjach telewizyjnych, zmęczona nagonką jednych na drugich, od 1989 r. nie opuściła żadnych wyborów. Jackowi Sujeckiemu coraz trudniej przychodzi decyzja, na kogo głosować, bo wszyscy już byli: z prawa, lewa, z centrum. Te straszne podziały polityczne, jego zdaniem, wygenerowane są na potrzeby różnych grup, którym zależy na wygraniu wyborów. Po tych 30 latach widać jak na dłoni, że Polacy potrafią zjednoczyć się w sytuacji zagrożenia, lecz nie umieją udźwignąć wolności, może dlatego, że wciąż brakuje doświadczenia w demokracji.

Graszkowie zauważają, że ich dorosłe dzieci oraz ich znajomych nie interesują się polityką. Agnieszka mówi, że 30 lat temu przynajmniej miała intuicję, jaki kierunek jest słuszny, jej dzieci niekoniecznie. Córka, studiująca zarządzanie, chce ułożyć sobie interesujące i przyjemne życie. Syn, student finansów międzynarodowych (od gimnazjum zarabiał w prywatnych firmach i inwestuje w akcje) twierdzi, że robienie biznesu nie jest takie trudne. Nie może się doczekać, kiedy skończy studia. Ich pokolenie napisze kiedyś swoją historię.

Czytaj także:

Polska wykorzystała chwilową słabość Moskwy, aby na trwałe stać się częścią Zachodu. To efekt determinacji wszystkich sił politycznych w kraju – pisze Jędrzej Bielecki

Dobrze pamiętam 4 czerwca 1989 roku. Nie było euforii i nikt wtedy nie nazwałby tych dni „historycznymi" - pisze Jerzy Surdykowski

Niebywałe, że po raz pierwszy od 200 lat po ulicach chodzi pokolenie, które o podległości narodu słyszało tylko z drugiej ręki – twierdzi dr Jarosław Kuisz

Sport w PRL przysparzał krajowi więcej splendoru niż niejedna gałąź gospodarki. Władza dbała o niego bardziej niż po 1989 r. – pisze Stefan Szczepłek

Wybory były za kilka dni. To prawda, że wolne tylko częściowo, ale kto się tym przejmował, czuliśmy, że będą jak pięść, która tak mocno walnie system w mordę – pisze Bogusław Chrabota

Jak mamy wspólnie świętować to, co wydarzyło się 30 lat temu, jeśli spieramy się zażarcie o to, kto powinien się z kim przywitać? – pisze Michał Szułdrzyński

Wystąpienie Donalda Tuska, podpisanie Deklaracji Wolności i Solidarności, koncert – to niektóre punkty programu gdańskich obchodów rocznicy 4 czerwca. Uroczystości będą też w Warszawie – pisze Michał Kolanko

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy