Wokół tych dwóch obrazów można by nakręcić dwa filmy, pokazujące dwa inne oblicza powstania.
Ale w tym szaleństwie jest metoda. Jeśli chce się w dwóch godzinach filmu oddać dwa miesiące walk w mieście ogarniętym wojną, to pewnych historii nie mogło zabraknąć. Są prawdziwe, a nie papierowe dramaty: miłość, rodzina czy walka (nie ma hamletyzowania, wygrywa chęć walki). Są bezradni cywile, czasem powstańcom niechętni (choć to tylko pojedyncze słowa i gesty, a nie całe sceny). Jest rzeź Woli, osłanianie czołgów żywymi tarczami i bandyci wysłani przez Niemców do tłumienia powstania. Są Sowieci "stojący z bronią u nogi" i rzucający się na stracenie pojedynczy żołnierze z Armii Berlinga. Żaden ważny wątek nie jest przemilczany, a nowoczesny patriotyzm tym razem nie oznacza wyparcia się ideałów, które powstańcom przyświecały. Reżyser nie uległ też politycznej poprawności. - Świat wam tego nigdy nie zapomni - krzyczy zabijany powstaniec do Niemca.
Ale ten film dzieli, tak jak sama ocena wybuchu powstania (którą każdy po seansie może wyrobić sobie sam). Bo w gąszczu stylów i konwencji zaplątały się sceny kiczowate i przerysowane. Taki jest zmysłowy pocałunek wśród świszczących kul, omijających bohaterów jak w słynnym filmie "Matrix". Dziwi też przesadna liczba bohaterów ginących w bezsensownych okolicznościach, strzelając do siebie lub rzucając się wprost pod kule wroga. Jest też godna podziwu odporność na zranienia głównego bohatera, która po kolejnej eksplozji może budzić irytację. Nuży też brutalna rzeź, w którą przeradza się końcówka filmu. Bez niej też poznalibyśmy ogrom cierpienia powstańców.
Twórcy przed projekcją mówili o ośmiu latach pracy, którą wykonało 3,5 tys. ludzi. Rozbudzili ogromne oczekiwania, dla wielu pewnie niezaspokojone. Ale "Miasto 44", które pojawia się 70. lat po powstańczym zrywie, możne być dla pokolenia urodzonego w latach 90-tych, tym czym największe wydarzenia poprzedniej rocznicy (otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego i premierą monografii "Powstanie 44" Normana Daviesa) dla pokolenia urodzonego w PRL. Wtedy do masowego odbiorcy dotarła wiedza o powstańczym szlaku ze Starówki przez Śródmieście na Czerniaków. Nawet film "Kanał" (który przebił się wśród inteligencji, ale nie mas) nie zaszczepił tak mocno w przeciętnym Polaku wizji przebijania się przez rury ściekowe. Ale dopiero film pozwala spróbować poczuć to na własnej skórze.
Obraz jest brudny, dosadny i pełen dosłowności. Przypomina w tym trochę "Różę" Wojciecha Smarzowskiego. Po obejrzeniu zostawia w głowie obraz brutalności powstania, ale nie pozostawia (tak jak "Róża") jednej, chwytającej za serce historii. Może dlatego na koniec nie było znanej z monumentalnych produkcji chwili ciszy i huraganu oklasków. Brawa były skromne. Tego dnia na Stadionie Narodowym owacje na stojąco dostali jedynie powstańcy.