Artykuł z najnowszego numeru tygodnika „Do Rzeczy", w którym Sławomir Cenckiewicz i Piotr Woyciechowski opisują rzekomą agenturalną przeszłość prof. Witolda Kieżuna, wywołał wojnę po prawej stronie sceny medialnej.
Autorzy zastrzegają, że zasługi profesora z czasów Powstania Warszawskiego oraz osadzenie w ubeckich kazamatach każą z pokorą spojrzeć na jego życiorys, ale dodają, że nie miał odwagi przyznać się do czasowego upadku. Co mają na myśli?
Cenckiewicz i Woyciechowski zarzucają mu dobrowolne podjęcie w latach 1973–1980 współpracy z peerelowską Służbą Bezpieczeństwa (miał być tajnym współpracownikiem o pseudonimie „Tamiza"), wspominają też o jego antysemityzmie. Przykład? „Kieżun opowiadał funkcjonariuszom lub sporządzał przy tym swoje doniesienia w taki sposób, by ich treść wpisywała się w ówczesny klimat ideowy. Często przypisywał swoim ofiarom żydowskie pochodzenie i związki z »wypędzonymi« w marcu 1968 r.".
Prof. Kieżun odpiera te zarzuty w tygodniku, twierdząc, że to kłamstwa.
Profesor kilka dni temu przeszedł poważną zapaść. Jego asystent sugerował, że miała bezpośredni związek z rozmową, jaką Kieżun przeprowadził z autorami tekstu. – Jak pan Woyciechowski do mnie przyszedł i otworzyłem te dokumenty, zobaczyłem, że jestem TW, chciałem się zastrzelić. Mam jeszcze pistolet. Córka wytrąciła mi go z rąk – mówił sam profesor w TV Republika.