5 października 1939 roku, dokładnie 75 lat temu, Adolf Hitler odbierał w Warszawie defiladę zwycięstwa i o mało nie zginął w zamachu przygotowanym przez polskich żołnierzy.
„Żołnierze wygoleni, butni, jechali na samochodach, inni siedzieli na wypasionych koniach ciągnących działa, moździerze, cekaemy. Czołgi ciężkie i lekkie jechały ze zgrzytem gąsienic. Na chodnikach panowała przeraźliwa cisza" – wspominał Józef Małgorzewski, przedwojenny spiker Polskiego Radia.
Hitler lubował się w takich defiladach. – Już przed wojną wjeżdżał zwycięsko do stolic wchłoniętych państw. Najpierw był to Wiedeń, później Praga. Warszawa była pierwszą stolicą zdobytą po walce. Führer nie mógł się więc powstrzymać przed osobistym przyjęciem wojska w podbitej stolicy – mówi prof. Janusz Odziemkowski, historyk z UKSW w Warszawie.
W obawie przed zamachem na Hitlera na czas defilady Niemcy aresztowali ponad 400 wysoko postawionych zakładników, m.in. prezydenta stolicy Stefana Starzyńskiego. Generał Michał Tokarzewski-Karaszewicz, szef organizacji konspiracyjnej Służba Zwycięstwu Polski, nie miał jednak skrupułów. Jeszcze przed wejściem Niemców do Warszawy wydał rozkaz zaminowania skrzyżowania ulicy Nowy Świat i Alej Jerozolimskich, przewidując, że Führer prawdopodobnie będzie tamtędy przejeżdżał. Już sama wielkość bomby (500 kg uzbrojonego trotylu) sprawiała, że atak miał ogromne szanse powodzenia. Bomba jednak nie wybuchła.
Generał Karaszewicz-Tokarzewski wspominał, że łącznik nie miał pewności, czy defiladę przyjmuje sam Hitler czy któryś z generałów. Zawahał się więc i nie dał znaku do odpalenia detonatora. Brytyjski historyk Roger Moorhouse, autor książki „Polowanie na Hitlera", uważa jednak, że Niemcy tuż przed defiladą oczyścili okoliczne domy z mieszkańców i tym samym zlikwidowali posterunek, który miał dać saperom sygnał do zdetonowania ładunków.