Nie pamiętam dokładnie, ile miałem lat. Sześć czy siedem, kiedy sięgnąłem po tę książkę po raz pierwszy. Pewien jestem jednego: „Egipcjanina Sinuhe" zacząłem czytać, zanim poszedłem do szkoły. Czytałem po kryjomu, najczęściej schowany pod stołem w dużym pokoju mieszkania moich rodziców. Stół stał przy oknie, światła było w nadmiarze, a mimo to wciśnięty między krzesła pod szerokim drewnianym blatem miałem poczucie dyskrecji. Bo takie rzeczy, o których pisał Mika Waltari, należało przeżywać w samotności. Lekko sfatygowane tomy wyciągnąłem z szafy absolutnie nielegalnie. Wcześniej zaintrygowała mnie okładka, a gdy spytałem, co to za książka, ojciec odpowiedział, że dla dorosłych. Od tego momentu Sinuhego obok tajemniczości (na okładce owa dziwna figura człowieka z głową psa) otaczała aureola owocu zakazanego. Cóż trzeba było więcej siedmiolatkowi!