Bogdan Arnold był miłym człowiekiem, który z uśmiechem pomagał sąsiadom, dokonując drobnych napraw elektrycznych. Stąd szybko przestali mieć do niego pretensje, że zajął pralnię mieszczącą się na poddaszu. Nawet gdy kobieta mieszkająca pod Arnoldem zaczęła mieć problemy z inwazją robactwa, nie podjęła żadnych zdecydowanych kroków. Sąsiad uśmiechał się przepraszająco i twierdził, że smród wydobywający się z jego prowizorycznego mieszkania jest związany z otwartą kanalizacją, bo nie ma muszli klozetowej. Wydaje się to nie do pomyślenia, że w porządnej kamienicy nikt nie reagował na zapach rozkładu, kapiącą z sufitu dziwną ciecz i wpadające do garnków larwy. Sąsiadka zeznawała później, że miała świadomość, iż spływający z góry fetor musi się wiązać z czymś innym niż niezabezpieczona kanalizacja. Dzieliła się również z matką wątpliwościami, jakim mięsem żywią się bezdomne koty w ich śmietniku. Jednak nikt z mieszkańców nie zawiadomił milicji, że w ich domu dzieją się niepokojące rzeczy. Od października 1966 r. do czerwca 1967 r. w katowickiej kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 14, zamieszkiwanej przez porządnych obywateli, elektryk Bogdan Arnold trzymał zwłoki czterech kobiet. Tylko trzy z nich udało się zidentyfikować.
Elektromonter z Katowic
Bogdan Arnold urodził się 17 lutego 1933 r. w Kaliszu. Jego życiorys obala mit o trudnym dzieciństwie seryjnych morderców. Arnoldowie byli szanowaną, zamożną rodziną. Syn współwłaścicieli fabryki fortepianów miał wszelkie warunki do normalnego rozwoju. Jednak – jak twierdził później jego ojciec – od dziecka przejawiał sadystyczne skłonności, różnił się od reszty rodziny, nie miał ambicji, nie chciał się uczyć. Był bezkrytyczny wobec swoich czynów, a o niepowodzenia oskarżał innych. To dość typowy zestaw zachowań charakteryzujący dzieciństwo psychopatów. Trudne warunki mogą pogłębić skłonności do sadyzmu, jednak większość cech seryjnych morderców to predyspozycje wrodzone. Takie osoby często cierpią na zaburzenia osobowości. Prawie u 90 proc. badanych sprawców zdiagnozowano cechy osobowości dysocjalnej. To m.in. chwiejność emocjonalna, ubóstwo duchowe (w tym zanik sumienia), nieodpowiedzialność, egoistyczna postawa, słabe znoszenie frustracji, ograniczona kontrola impulsów (wybuchowość i brak hamulców w zachowaniach seksualnych), poczucie niższości, obwinianie innych. Prawie wszystkie te cechy ujawniają się już w dzieciństwie, niezależnie od warunków środowiskowych.
Skończywszy szkołę zawodową w wieku 17 lat, Arnold postanowił się ożenić. Spotkało się to z dezaprobatą rodziny, więc po prostu wyniósł się z domu i odciął od bliskich. W śledztwie przyznał się później do otrucia pierwszej partnerki. Nie umiał stworzyć normalnego związku. Trzykrotnie się rozwodził. Miał też dwóch synów. Sąd odebrał mu prawa do opieki nad młodszym z nich, a ze starszym Arnold nie utrzymywał kontaktów. Do Katowic przeprowadził się ze swoją ostatnią partnerką, która uciekła z mieszkanka na poddaszu po kilku miesiącach. Powodem rozpadu jego związków były sadystyczne skłonności Bogdana. Traktował kobiety instrumentalnie, służyły jedynie do zaspokajania coraz brutalniejszych fantazji erotycznych. „Wyzywał mnie od najgorszych. Wiązał ręce i nogi drutem, a do pochwy wkładał butelki po wódce. Dopiero kiedy mnie upokorzył, osiągał satysfakcję seksualną. Bił mnie, katował, a później przytulał i przepraszał. Wtedy osiągał orgazm" – opowiadała podczas śledztwa Władysława Arnold, żona Bogdana. Jedna z konkubin, Cecylia K., opowiadała o patologicznych potrzebach partnera: „Uprawiał ze mną od dwóch do pięciu stosunków dziennie. Pewnego razu, gdy przyszedł do domu pijany, w ciągu nocy zgwałcił mnie osiem razy. Kazał się gryźć po plecach i po piersiach". Arnold nieprzerwanie korzystał też z usług prostytutek. One również zeznawały, że lubował się w krępowaniu ich drutem, zdzieraniu odzieży i duszeniu. Jedynie to doprowadzało go do satysfakcji seksualnej.
Pierwsze morderstwo nie było zaplanowane. Można przyjąć, że przypadek zapoczątkował makabryczną serię w katowickiej kamienicy. 12 października 1966 r. Arnold poznał w barze Kujawiak 30-letnią Marię B. Zaczepiła go i udając nieśmiałość, poprosiła o kupienie piwa. Tak rozpoczęła się tragiczna dla niej znajomość. Jeszcze tego samego wieczoru znaleźli się w mieszkaniu Bogdana. Na miejscu okazało się, że kobieta jest prostytutką. Z góry zażądała zapłaty za swoje usługi. Gdy Arnold się zdenerwował i zaprotestował, podrapała sobie policzek i poszarpała ubranie, szantażując go, że wezwie milicję, jeśli nie otrzyma 500 zł. Mężczyzna zareagował zupełnie inaczej, niż się spodziewała. „Nie chcąc dopuścić do skandalu, podszedłem do niej, kopnąłem w okolice zginania się kolan, wskutek czego B. zachwiała się. Chwyciłem ją przedramieniem od tyłu za szyję i rękę tę zacząłem zaciskać – opowiadał później podczas przesłuchania. – Broniąc się, zadrapała mnie w okolicy nadgarstka. Pod wpływem bólu chwyciłem leżący na kuchence młotek murarski, którym uderzyłem ją dwa lub trzy razy w głowę i poczułem, że jej ciało wiotczeje. Położyłem ją na tapczanie i spostrzegłem, że nie żyje. Byłem tak zdezorientowany, że nie wiedziałem, co robić, i postanowiłem wyjść na miasto. Obawiając się jednak, że ktoś odkryje zwłoki, schowałem je do tapczanu. Przez trzy dni chodziłem pijany, a po trzech dniach postanowiłem zrobić z tym porządek. W tym celu zabrałem z zakładu pracy gumowe rękawice i pyłochłonną maseczkę. Początkowo chciałem palić części zwłok, ale nie miałem węgla, a przy drzewie nie szło. Otworzyłem więc za pomocą noża kuchennego jamę brzuszną, skąd wyjąłem wszystkie wnętrzności, które krajałem na kawałki i spuszczałem otworem kanalizacyjnym znajdującym się w moim mieszkaniu, zaś same zwłoki umieściłem w skrzyni drewnianej, obitej od wewnątrz blachą. Dla przyspieszenia rozkładu zwłok chciałem kupić sodę kaustyczną, ale nie mogłem jej nigdzie dostać, wobec tego kupiłem około dziesięciu paczek chloru. Rozpuściłem go i zalałem gorącą wodą. W ten sposób zapobiegłem dalszemu rozkładaniu się zwłok i tak leżały one w tej skrzyni aż do następnego morderstwa. Obciętą głowę włożyłem do garnka z ciepłą wodą. Nie mogłem znieść tego widoku, dlatego poszedłem napić się do baru. Kiedy wróciłem, postawiłem kociołek na elektryczny grzejnik. Zasnąłem. Po obudzeniu się stwierdziłem, że zawartość kociołka zagotowała się".
Arnold był alkoholikiem. Większości aktów przemocy dokonywał na granicy zamroczenia. Nie oznacza to jednak, że nie był świadomy swoich czynów. Z powodu pijaństwa kilka razy był bliski wpadki. Jednak prawie przez pół roku dopisywało mu szczęście. Dziesięć dni po pierwszym morderstwie Arnold zaprosił do siebie następną prostytutkę, Ludmiłę G. Po „upojnej" nocy mieszkańcy kamienicy znaleźli siedzącą na schodach młodą kobietę w podartej odzieży. Prosiła, żeby otworzyć jej drzwi wejściowe, które zamykano na noc. Okazało się, że Arnold rozpoczął swoje makabryczne igraszki – związał kobietę drutem, zakneblował i zgwałcił, ale był tak pijany, że zasnął. Ofierze udało się uwolnić i uciec. Mieszkańcy byli zdania, że kobieta nie zgłosiła tego wydarzenia milicji. Prawda była inna. Notowana prostytutka nie została jednak potraktowana poważnie, więc morderca mógł działać dalej.