Reklama

Urodzeni mordercy

Seryjni zabójcy wywodzą się z różnych środowisk. W dzieciństwie cechy ich charakteru niepokoją najbliższe otoczenie. Wyrastają jednak na uprzejmych i niebudzących podejrzeń obywateli. Mimo oczywistych wskazówek długo zwodzą otoczenie.

Aktualizacja: 11.02.2017 12:50 Publikacja: 10.02.2017 23:01

Bogdan Arnold brutalnie zgwałcił i zamordował cztery kobiety, a ich poćwiartowane zwłoki przechowywa

Bogdan Arnold brutalnie zgwałcił i zamordował cztery kobiety, a ich poćwiartowane zwłoki przechowywał w swoim mieszkaniu (na zdjęciu: wizja lokalna z jego udziałem).

Foto: Sąd Okręgowy Katowice

Bogdan Arnold był miłym człowiekiem, który z uśmiechem pomagał sąsiadom, dokonując drobnych napraw elektrycznych. Stąd szybko przestali mieć do niego pretensje, że zajął pralnię mieszczącą się na poddaszu. Nawet gdy kobieta mieszkająca pod Arnoldem zaczęła mieć problemy z inwazją robactwa, nie podjęła żadnych zdecydowanych kroków. Sąsiad uśmiechał się przepraszająco i twierdził, że smród wydobywający się z jego prowizorycznego mieszkania jest związany z otwartą kanalizacją, bo nie ma muszli klozetowej. Wydaje się to nie do pomyślenia, że w porządnej kamienicy nikt nie reagował na zapach rozkładu, kapiącą z sufitu dziwną ciecz i wpadające do garnków larwy. Sąsiadka zeznawała później, że miała świadomość, iż spływający z góry fetor musi się wiązać z czymś innym niż niezabezpieczona kanalizacja. Dzieliła się również z matką wątpliwościami, jakim mięsem żywią się bezdomne koty w ich śmietniku. Jednak nikt z mieszkańców nie zawiadomił milicji, że w ich domu dzieją się niepokojące rzeczy. Od października 1966 r. do czerwca 1967 r. w katowickiej kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 14, zamieszkiwanej przez porządnych obywateli, elektryk Bogdan Arnold trzymał zwłoki czterech kobiet. Tylko trzy z nich udało się zidentyfikować.

Elektromonter z Katowic

Bogdan Arnold urodził się 17 lutego 1933 r. w Kaliszu. Jego życiorys obala mit o trudnym dzieciństwie seryjnych morderców. Arnoldowie byli szanowaną, zamożną rodziną. Syn współwłaścicieli fabryki fortepianów miał wszelkie warunki do normalnego rozwoju. Jednak – jak twierdził później jego ojciec – od dziecka przejawiał sadystyczne skłonności, różnił się od reszty rodziny, nie miał ambicji, nie chciał się uczyć. Był bezkrytyczny wobec swoich czynów, a o niepowodzenia oskarżał innych. To dość typowy zestaw zachowań charakteryzujący dzieciństwo psychopatów. Trudne warunki mogą pogłębić skłonności do sadyzmu, jednak większość cech seryjnych morderców to predyspozycje wrodzone. Takie osoby często cierpią na zaburzenia osobowości. Prawie u 90 proc. badanych sprawców zdiagnozowano cechy osobowości dysocjalnej. To m.in. chwiejność emocjonalna, ubóstwo duchowe (w tym zanik sumienia), nieodpowiedzialność, egoistyczna postawa, słabe znoszenie frustracji, ograniczona kontrola impulsów (wybuchowość i brak hamulców w zachowaniach seksualnych), poczucie niższości, obwinianie innych. Prawie wszystkie te cechy ujawniają się już w dzieciństwie, niezależnie od warunków środowiskowych.

Skończywszy szkołę zawodową w wieku 17 lat, Arnold postanowił się ożenić. Spotkało się to z dezaprobatą rodziny, więc po prostu wyniósł się z domu i odciął od bliskich. W śledztwie przyznał się później do otrucia pierwszej partnerki. Nie umiał stworzyć normalnego związku. Trzykrotnie się rozwodził. Miał też dwóch synów. Sąd odebrał mu prawa do opieki nad młodszym z nich, a ze starszym Arnold nie utrzymywał kontaktów. Do Katowic przeprowadził się ze swoją ostatnią partnerką, która uciekła z mieszkanka na poddaszu po kilku miesiącach. Powodem rozpadu jego związków były sadystyczne skłonności Bogdana. Traktował kobiety instrumentalnie, służyły jedynie do zaspokajania coraz brutalniejszych fantazji erotycznych. „Wyzywał mnie od najgorszych. Wiązał ręce i nogi drutem, a do pochwy wkładał butelki po wódce. Dopiero kiedy mnie upokorzył, osiągał satysfakcję seksualną. Bił mnie, katował, a później przytulał i przepraszał. Wtedy osiągał orgazm" – opowiadała podczas śledztwa Władysława Arnold, żona Bogdana. Jedna z konkubin, Cecylia K., opowiadała o patologicznych potrzebach partnera: „Uprawiał ze mną od dwóch do pięciu stosunków dziennie. Pewnego razu, gdy przyszedł do domu pijany, w ciągu nocy zgwałcił mnie osiem razy. Kazał się gryźć po plecach i po piersiach". Arnold nieprzerwanie korzystał też z usług prostytutek. One również zeznawały, że lubował się w krępowaniu ich drutem, zdzieraniu odzieży i duszeniu. Jedynie to doprowadzało go do satysfakcji seksualnej.

Pierwsze morderstwo nie było zaplanowane. Można przyjąć, że przypadek zapoczątkował makabryczną serię w katowickiej kamienicy. 12 października 1966 r. Arnold poznał w barze Kujawiak 30-letnią Marię B. Zaczepiła go i udając nieśmiałość, poprosiła o kupienie piwa. Tak rozpoczęła się tragiczna dla niej znajomość. Jeszcze tego samego wieczoru znaleźli się w mieszkaniu Bogdana. Na miejscu okazało się, że kobieta jest prostytutką. Z góry zażądała zapłaty za swoje usługi. Gdy Arnold się zdenerwował i zaprotestował, podrapała sobie policzek i poszarpała ubranie, szantażując go, że wezwie milicję, jeśli nie otrzyma 500 zł. Mężczyzna zareagował zupełnie inaczej, niż się spodziewała. „Nie chcąc dopuścić do skandalu, podszedłem do niej, kopnąłem w okolice zginania się kolan, wskutek czego B. zachwiała się. Chwyciłem ją przedramieniem od tyłu za szyję i rękę tę zacząłem zaciskać – opowiadał później podczas przesłuchania. – Broniąc się, zadrapała mnie w okolicy nadgarstka. Pod wpływem bólu chwyciłem leżący na kuchence młotek murarski, którym uderzyłem ją dwa lub trzy razy w głowę i poczułem, że jej ciało wiotczeje. Położyłem ją na tapczanie i spostrzegłem, że nie żyje. Byłem tak zdezorientowany, że nie wiedziałem, co robić, i postanowiłem wyjść na miasto. Obawiając się jednak, że ktoś odkryje zwłoki, schowałem je do tapczanu. Przez trzy dni chodziłem pijany, a po trzech dniach postanowiłem zrobić z tym porządek. W tym celu zabrałem z zakładu pracy gumowe rękawice i pyłochłonną maseczkę. Początkowo chciałem palić części zwłok, ale nie miałem węgla, a przy drzewie nie szło. Otworzyłem więc za pomocą noża kuchennego jamę brzuszną, skąd wyjąłem wszystkie wnętrzności, które krajałem na kawałki i spuszczałem otworem kanalizacyjnym znajdującym się w moim mieszkaniu, zaś same zwłoki umieściłem w skrzyni drewnianej, obitej od wewnątrz blachą. Dla przyspieszenia rozkładu zwłok chciałem kupić sodę kaustyczną, ale nie mogłem jej nigdzie dostać, wobec tego kupiłem około dziesięciu paczek chloru. Rozpuściłem go i zalałem gorącą wodą. W ten sposób zapobiegłem dalszemu rozkładaniu się zwłok i tak leżały one w tej skrzyni aż do następnego morderstwa. Obciętą głowę włożyłem do garnka z ciepłą wodą. Nie mogłem znieść tego widoku, dlatego poszedłem napić się do baru. Kiedy wróciłem, postawiłem kociołek na elektryczny grzejnik. Zasnąłem. Po obudzeniu się stwierdziłem, że zawartość kociołka zagotowała się".

Arnold był alkoholikiem. Większości aktów przemocy dokonywał na granicy zamroczenia. Nie oznacza to jednak, że nie był świadomy swoich czynów. Z powodu pijaństwa kilka razy był bliski wpadki. Jednak prawie przez pół roku dopisywało mu szczęście. Dziesięć dni po pierwszym morderstwie Arnold zaprosił do siebie następną prostytutkę, Ludmiłę G. Po „upojnej" nocy mieszkańcy kamienicy znaleźli siedzącą na schodach młodą kobietę w podartej odzieży. Prosiła, żeby otworzyć jej drzwi wejściowe, które zamykano na noc. Okazało się, że Arnold rozpoczął swoje makabryczne igraszki – związał kobietę drutem, zakneblował i zgwałcił, ale był tak pijany, że zasnął. Ofierze udało się uwolnić i uciec. Mieszkańcy byli zdania, że kobieta nie zgłosiła tego wydarzenia milicji. Prawda była inna. Notowana prostytutka nie została jednak potraktowana poważnie, więc morderca mógł działać dalej.

Reklama
Reklama

Wizyta kolejnej kobiety rozpoczęła się podobnie, ale zakończyła tragicznie. Ofiara nie miała tyle szczęścia i nie zdołała się oswobodzić, gdy pijany Arnold zasnął. Po przebudzeniu mężczyzna brutalnie pobił 40-letnią prostytutkę i wielokrotnie zgwałcił. Pozbawił ją życia, gdy próbowała zaalarmować sąsiadów. Arnold pozbył się garderoby i rzeczy osobistych swojej ofiary. Jedynie to mógł spalić w piecu. Ciało kobiety pociął – część wrzucił do wanny, a część zmielił w maszynce do mięsa, by móc pozbyć się go rurą kanalizacyjną. Głowę, jak poprzednio, ugotował w garnku. Zaczynał tworzyć rytuał swoich zbrodni.

Według prawa europejskiego za seryjnego mordercę można uznać osobę, która dokonuje trzeciego z rzędu takiego przestępstwa w różnym czasie. Ofiary może łączyć jakaś cecha lub właściwość (wygląd, profesja). Do miana seryjnego zabójcy zakwalifikowała elektromontera z Katowic trzecia prostytutka. Zaczepiona przez niego Stefania M. była już bardzo pijana i chętnie zgodziła się na wizytę u Arnolda. „Spałem w nocy bardzo czujnie, żeby ona nie natknęła się przypadkiem na zwłoki tamtych dwóch ofiar – opowiadał później. – Rano postanowiłem tę kobietę obezwładnić i w tym celu posunąłem się do fortelu, twierdząc, że muszę iść do pracy, wobec czego i ona musi wstać. Oświadczyła, że jest śpiąca i prosiła, aby jej nie wyrzucać, abym ją zamknął, a gdy wrócę, to ją wypuszczę. Powiedziałem na to, że mam obawy, bo już raz zostałem w ten sposób okradziony, owszem, mogę ją zostawić, ale żeby się zabezpieczyć przed jakąś niespodzianką z jej strony, zwiążę jej ręce. Wyraziła na to zgodę. Związałem jej ręce z tyłu i oczywiście już do pracy nie poszedłem, tylko się rozebrałem. Zaczęły się orgie trwające przez cały dzień, noc, aż do południa dnia następnego. Około czternastej doszedłem do wniosku, że trzeba zawiadomić zakład, dlaczego nie przychodzę do pracy, a ponieważ trudno mi było zostawić tę kobietę w mieszkaniu, spowodowałem jej śmierć przez zaciśnięcie przewodu igelitowego na szyi".

Z ciałem zrobił to samo co poprzednio, jednak zaczynał mieć problem z miejscem w swoim małym mieszkanku. Dlatego ostatnią ofiarę, uduszoną jej własną pończochą, po prostu porzucił pod oknem. Była nią Helga Erika S. Jej wizyta zaczęła się od imprezy z wódką i kanapkami. Potem Arnold stwierdził, że musi pilnie wyjść do kolegi. Mocno pijana Erika nie protestowała, pozwoliła się związać. Ale jej oprawca nigdzie się nie wybierał. Początkowa orgia przerodziła się w dręczenie. Trwało to do rana, przez cały dzień i jeszcze kolejną noc. Gdy kobieta opadała z sił, elektryk używał transformatora własnej konstrukcji, by przywrócić jej formę. Na koniec Erika podzieliła los swych poprzedniczek, jednak jej ciało zachowało się w całości. I to właśnie ją milicjanci zobaczyli jako pierwszą, gdy wkroczyli do mieszkania mordercy.

Smród stał się tak intensywny, że Arnold przestał nocować w domu. Spał na dworcach i w melinach. Do domu wpadał tylko po to, by zmienić ubranie i się ogolić. To właśnie pozostawione w mieszkaniu świeżo użyte przybory zasugerowały śledczym, że sprawca nie porzucił miejsca zbrodni.

Nie zdradziły go krzyki, libacje, przeraźliwy smród, robaki czy ludzkie szczątki na śmietniku, ale... muchy. Pewnego dnia do kamienicy przyszedł Józef Rybosz, który odwiedzał brata i jego żonę. Gdy szwagierka zwróciła uwagę na niepokojącą ilość owadów na oknie sąsiada, pan Józef uznał, że takiej wielkości muchy mogą się lęgnąć jedynie w mięsie, a to może świadczyć, że lokatorowi przydarzyło się jakieś nieszczęście. To zgłoszenie na milicję w trosce o los Bogdana Arnolda doprowadziło do jego ujęcia. Poszukiwania nie trwały długo. Po tygodniu sam pojawił się na komisariacie i do wszystkiego przyznał, twierdząc, że ogarnęła go apatia. Nigdy jednak nie okazał skruchy.

Biegli psychiatrzy zdiagnozowali psychopatię i motywację seksualno-sadystyczną, ale bez nekrofilii, jak sugerowała żądna sensacji prasa. Proces był bardzo krótki, trwał tylko sześć dni. Adwokat próbował nakłonić sąd do przeprowadzenia powtórnych badań psychiatrycznych, lecz nie wyrażono na to zgody. Poszukiwanie niepoczytalności w czynach Arnolda nie przyniosło skutku. Większość psychopatów jest świadoma konsekwencji swoich czynów i potrafi je ocenić jako zgodne lub niezgodne z prawem. O ile nie towarzyszy temu inne zaburzenie, psychopatia nie jest traktowana jako niepoczytalność bądź okoliczność łagodząca. Dlatego Bogdanowi Arnoldowi wymierzono trzy wyroki śmierci i jedno dożywocie. Łącznie – wyrok śmierci, który wykonano 16 grudnia 1968 r. Mieszkanie „władcy much" pozostało puste.

Reklama
Reklama

Upiorny maturzysta

Dokładnie siedem miesięcy wcześniej, 16 maja 1968 r., w więzieniu w Mysłowicach pożegnał się z życiem bohater mrocznej legendy Krakowa Karol Kot. „Wiem o tym, że nie można zabijać – opowiadał w pełni poczytalny psychopata – ale mimo to postanowiłem zabijać, bo to sprawiało mi przyjemność. (...) Właściwie niczego nie żałuję, nie żal mi też ludzi, których skrzywdziłem. Gdybym nie został zatrzymany, to zapewniam, że robiłbym to samo, to znaczy w dalszym ciągu zabijałbym ludzi – dorosłych i dzieci".

W dniu śmierci nie ukończył nawet 22 lat, ale jego życiorys był już wyjątkowo bogaty. Urodził się 16 grudnia 1946 r. w Krakowie w rodzinie inteligenckiej. Ojciec był zapracowanym inżynierem, a matka zajmowała się domem i pobłażała sadystycznemu synowi. Choć chłopiec udawał, że mierzi go zabicie karpia czy kury, w rzeczywistości dokonywał wiwisekcji na małych zwierzętach. Podkradał się do ubojni i podglądał pracę rzeźników. Ci dawali mu krew i patrzyli, jak pije ją ze smakiem.

Mały Karol od początku fascynował się militariami i wojskiem, miał wręcz obsesję na punkcie broni. Swoją siostrę traktował jak szeregowego żołnierza. Nie poprzestawał jednak na tym. Znęcał się nad nią i jej dwoma kotami. Bił dziewczynkę i zamykał w „karcerze". Wyładowywał na niej swoje frustracje, ale jednocześnie w jakiś sposób ją kochał. Powiedział kiedyś, że najchętniej uśmierciłby wszystkie kobiety na świecie poza siostrą i kuzynką. Był mściwy i pamiętliwy. Jego skłonność do złości stała się obiektem żartów w znienawidzonym przez niego technikum elektrycznym. Był odludkiem i dziwakiem. Gdy zapisał się do ZMS, LOK i ORMO, otoczenie zaczęło go traktować z większą rezerwą, ale i niechęcią. Unikały go szczególnie koleżanki szkolne. Karol biegał za nimi i dotykał ich miejsc intymnych. Ekscytowały go ich reakcje, podniecał strach i krzyki. Źle odnosił się też do kolegów – atakował ich i podduszał. Nazywali go „Krwawy Lolo", „Lolo Rozpruwacz", „Lolo Pirotechnik". To ostatnie przezwisko wynikało z jego zamiłowania do ognia. Karolowi zarzucono dziesięć podpaleń różnych obiektów, takich jak strychy i piwnice. Fascynacja ogniem mogłaby być czynnikiem diagnostycznym, gdyby chłopak trafił do psychiatry. Wszystkie zachowania i cechy charakteru łączyły się w obraz dorastającego psychopaty, zaprogramowanego na nieszczęście jak bomba zegarowa.

Jedyną osobą, która traktowała Kota naprawdę przyjaźnie, był trener z klubu strzeleckiego Cracovia. Karol był pełen zapału i wyjątkowo uzdolniony w tym kierunku. Otrzymał nawet klucz do klubowego arsenału. Jego obsesja na punkcie noży wręcz sięgnęła zenitu. Kolekcjonował je i nieustannie wyobrażał sobie zanurzenie ostrza w ludzkim ciele. Powstrzymywał go tylko strach przed karą.

W końcu i tę barierę przełamał. Postanowił poszukać słabej i bezbronnej staruszki. 21 września 1964 r. trafił do kościoła Sercanek przy ul. Garncarskiej 2 i tam czekał na ofiarę. Wkrótce pojawiła się pierwsza osoba. Uklękła i zaczęła się modlić. Karol podszedł i zadał jej cios nożem w plecy, po czym pewien, że uśmiercił ofiarę, zlizał krew z ostrza i udał się do domu. Okazało się jednak, że kobieta przeżyła atak, gdyż rana była płytka. To rozczarowało Karola. Postanowił powtórzyć atak. Zrobił to już dwa dni później. Zaatakował garbatą staruszkę, gdy wchodziła do klatki schodowej swojego domu przy ul. Skawińskiej 2. Tym razem wbił nóż aż po rękojeść. I ta staruszka przeżyła, choć jej obrażenia były cięższe. Kolejny „poprawkowy" atak nastąpił tydzień później. Przy wejściu do klasztoru Sióstr Prezentek zadał starszej kobiecie podobny cios i posmakował krwi. Ofiara zmarła, lecz zdążyła wyszeptać zakonnicy, która próbowała udzielić jej pomocy, że zaatakował ją młody chłopiec. Świadkowie zauważyli, że nosił szkolną tarczę, ale więcej informacji nie udało się zdobyć. Te trzy wydarzenia wystarczyły, żeby postawić milicję na nogi. Postrzegano je jednak jako niepowiązane ze sobą fakty i po trzech miesiącach sprawy umorzono.

Nastąpiła przerwa. Przez dwa kolejne lata Karol zajmował się swoją nową fascynacją – truciznami. Ponownie pierwsze próby nie były udane. „Ochrzcił" piwo arsenianem sodu i postawił w widocznym miejscu na ruchliwej ulicy Krakowa, jednak nikt się nie skusił. Dosypał tę samą truciznę do przypraw w barze, ale gazety nie podały informacji o żadnym zatruciu. Później próbował uśmiercić kolegę, wsypując mu arsenian do termosu. Tamten wylał herbatę, bo miała intensywny i dziwny zapach. Gdyby nie chodziło o życie ludzkie, można by powiedzieć, że Kot miał pecha.

Reklama
Reklama

13 lutego 1966 r. zniecierpliwiony nieudanymi próbami zabił wracające z zawodów saneczkowych dziecko. Zadał chłopcu 11 ciosów nożem i tym samym pozbawił ofiarę jakichkolwiek szans na przeżycie. Małego Leszka znalazł trener. „Dziwię się ludziom, że narzekają i unikają trzynastego, a tymczasem okazuje się, że trzynasty może być wspaniałym dniem" – tak Kot podsumował opowieść o tym wydarzeniu.

Następny atak młodego mordercy nastąpił dwa miesiące później. Chciał zemścić się na nauczycielce polskiego, która tego dnia odebrała mu nóż. Ta jednak się nie pojawiła, ponieważ zatrzymało ją zebranie w szkole. Szczęścia nie miała ośmioletnia dziewczynka, którą mama wysłała po listy do skrzynki. Karol zadał jej kilkanaście ciosów nożem w plecy. Jakimś cudem Małgosia przeżyła ten atak. To wydarzenie obudziło milicję. Zaczęli dostrzegać związek między napadami na przestrzeni dwóch lat. Kot, jak większość psychopatów, był nieprzeciętnie sprytny, a śledczy popełniali błędy, np. nie przyjrzeli się zeznaniom taksówkarza, który widział napastnika Małgosi niedługo po tragicznym wydarzeniu.

W końcu Karola Kota zgubiła miłość do starszej o pięć lat studentki Akademii Sztuk Pięknych, koleżanki z klubu strzeleckiego. Dziewczyna brała go w obronę, gdy inni robili sobie z niego żarty. Postrzegała go jako miłego chłopca, bezbronną ofiarę – ulegała typowemu czarowi psychopaty. Jej troskę Karol zrozumiał opacznie. Zaczął zwierzać się Danucie ze swoich upodobań. Na początku traktowała to jako fantazje nastolatka, ale gdy opowiedział jej o truciźnie wsypanej do octu w miejskim barze, zaczęła mu się uważnie przyglądać. Nawet udało się jej namówić Karola na jedną wizytę u psychiatry.

W tej opowieści pojawia się element metafizyki. Danuta miała sen, w którym Karol wyznał jej, że zabił małą dziewczynkę. Nazajutrz prasa doniosła o ataku na Małgosię. To oczywiście nie stanowiło żadnego dowodu, ale wkrótce wydarzyło się coś, co skłoniło Danutę do wizyty na komisariacie. Wybrała się z Karolem do Tyńca i na spacerze w odludnym miejscu chłopak ją zaatakował, przystawiając jej nóż do szyi. Byli członkami klubu strzeleckiego, więc postanowiła potraktować to jako żart, co prawdopodobnie uratowało jej życie. Udała się jednak na komisariat.

Tym razem śledczy nie zbagatelizowali sprawy. Obserwacja trwała kilka miesięcy. W tym czasie Karol zdał maturę i złożył papiery do Wyższej Szkoły Oficerskiej. Rano po świętowaniu zdanej matury Karol Kot został aresztowany. Nie przyznawał się do winy, dopóki nie został skonfrontowany z ofiarami swoich ataków. Rzecz jasna, tymi, które mogły zeznawać. Biegli psychiatrzy orzekli częściową niepoczytalność w momentach popełnienia morderstw, jednak nie w takim zakresie, w jakim mogłoby to przeszkodzić skazaniu go na karę śmierci za zamordowanie dwóch osób, cztery próby pozbawienia życia i dziesięć podpaleń. Na rozprawie wygłupiał się i machał do obecnych na sali kolegów. Opinia publiczna ogłosiła go zatem wyjątkowo cynicznym potworem.

Reklama
Reklama

On jednak, pełen uroku, grzeczny i ujmujący, nie czuł się ani draniem, ani zbrodniarzem. Uważał, że jest przyzwoitym człowiekiem. Nie zmienił zdania również po ogłoszeniu wyroku. Twierdził, że mordowanie niewinnych to jego prywatna sprawa. Podczas sekcji zwłok odkryto w mózgu Karola rozległego guza. Nie można z całą pewnością stwierdzić, czy uczynił on z chłopca mordercę i czy można było zapobiec wszystkim tym nieszczęściom.

Z badań nad seryjnymi zabójcami wynika, że są to najczęściej mężczyźni w wieku 25–45 lat, bardzo często żonaci. Mają rodziny i dzieci. W życiu codziennym sprawiają wrażenie osób niewyróżniających się z tłumu, ale uroczych i uprzejmych. Troskliwi, ale nie towarzyscy, mają swoje „złe godziny", podczas których dokonują makabrycznych rzeczy. W tych momentach ich napięcie psychiczne i emocjonalne jest skrajnie wysokie. Można powiedzieć, że seryjni mordercy są najbardziej opanowanymi osobami – do czasu.

Cytaty pochodzą z książki Anny Poppek „Seryjni mordercy. Prawdziwe historie XX wieku"

Historia
W Kijowie upamiętniono Jerzego Giedroycia
Historia
Pamiątki Pierwszego Narodu wracają do Kanady. Papież Leon XIV zakończył podróż Franciszka
Historia
Wielkie Muzeum Egipskie otwarte dla zwiedzających. Po 20 latach budowy
Historia
Kongres Przyszłości Narodowej
Materiał Promocyjny
Startupy poszukiwane — dołącz do Platform startowych w Polsce Wschodniej i zyskaj nowe możliwości!
Historia
Prawdziwa historia agentki Krystyny Skarbek. Nie była polską agentką
Materiał Promocyjny
Nowa era budownictwa: roboty w służbie ludzi i środowiska
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama