Rzeczpospolita: Późną jesienią 1985 r. wraz z Romanem Zwiercanem utworzyli panowie w ramach trójmiejskiej Solidarności Walczącej ściśle zakonspirowany oddział do działań samoobronnych, a mówiąc wprost – dywersyjnych. Był on podobno tajemnicą nawet dla członków organizacji.
Andrzej kołodziej: W Solidarności Walczącej często nawet poszczególni działacze nie znali się osobiście. To była bardzo głęboka konspiracja. Dość powiedzieć, że będąc przewodniczącym Komitetu Wykonawczego SW, nie spotkałem się choćby z Jadwigą Chmielowską, która była jego członkiem. I podobnie było też u nas w Trójmieście. Obok oddziału do działań samoobronnych stopniowo wyłaniała się też sabotażowa grupa Stoczni Gdynia. Szukaliśmy wtedy w stoczni możliwości wykonania pistoletu maszynowego na podstawie projektów, które zdobyłem. Zrozumiałe jest, że do takich prac trzeba było ludzi dobierać bardzo ostrożnie. Członkowie grupy dostawali też inne zadania, nie dzieląc się wiedzą o nich między sobą, czasem nawet nie wiedząc, kto jeszcze wchodzi w skład grupy. Malowali na wysokich na kilkadziesiąt metrów stoczniowych suwnicach napisy Solidarność, roznosili ulotki czy rozbijali zebrania PZPR.