Reklama

Cudotwórcy z czasów PRL. Jak działał fenomen bioenergoterapii w Polsce Ludowej

W sprawach związanych ze zdrowiem potrzeby społeczne zawsze były, są i będą większe niż możliwości, jakie oferuje służba zdrowia. Wykorzystują to różni oszuści, którzy twierdzą, że potrafią uzdrawiać ludzi za pomocą różnych metod niekonwencjonalnych.

Publikacja: 25.09.2025 21:05

Seans amerykańskiego bioenergoterapeuty Clive'a Harrisa. Rzeszów, styczeń 1998 r.

Seans amerykańskiego bioenergoterapeuty Clive'a Harrisa. Rzeszów, styczeń 1998 r.

Foto: PAP-KRZYSZTOF ŁOKAJ

Obecnie dzięki łatwiejszemu dostępowi do rzetelnej informacji medycznej w internecie liczba ludzi wierzących w te „znachorskie” praktyki radykalnie zmalała. Ale w przeszłości, która w Polsce związana była z funkcjonowaniem PRL, wiedzy było mniej, dlatego domowi i przyjezdni „uzdrowiciele” potrafili gromadzić tłumy ludzi, chcących korzystać z ich pomocy.

Miejscem, w którym praktyki owych uzdrowicieli oferowano potrzebującym, były głównie... kościoły. Wynikało to z faktu, że władze państwowe nie popierały bioenergoterapii. Miejscem pracy owych rzekomych cudotwórców nie mogły więc być budynki bezpośrednio lub pośrednio zależne od owych władz. Odpadały wszelkie domy kultury, remizy strażackie itp. Seanse „uzdrowicieli” odbywały się w samych kościołach lub częściej w kaplicach albo salach katechetycznych. Wynikało to dodatkowo z faktu, że panowało przekonanie, iż owa rzekoma moc uzdrawiania była darem bożym, którym obdarzony został bioenergoterapeuta, sam zaś proces oddziaływania uzdrowiciela na pacjenta miał charakter duchowy.

Czytaj więcej

Uzdrowiciele i demony

Na temat zabiegów psychotronicznych, do których zaliczano owo uzdrawianie (popularne także za granicą), w Polsce pisał artykuły zakonnik, ksiądz Andrzej Klimuszko. Na tym gruncie w roku 1976 powstało w Warszawie Stowarzyszenie Radiestetów, które potem ewoluowało w kierunku bioradioterapii.

Clive Harris i szał bioenergoterapii w latach 70.

W latach 70. pojawił się w Polsce Clive Harris, człowiek o niejasnych kompetencjach, który w kilku miastach w Polsce dokonywał owych rzekomych uzdrowień. Przebywał on w Polsce wielokrotnie, po raz pierwszy w 1975 r., a potem jeszcze ośmiokrotnie i prowadził swoje seanse uzdrowieniowe w wielu miastach. Podobno ze spotkań z Harrisem skorzystało ogółem 9 mln (!) osób, chociaż wiadomości na ten temat są niepewne i niepełne. Harris nie pobierał wynagrodzenia za swoje zabiegi, ale jego działanie wspierała fundacja zlokalizowana w Poznaniu, która od pacjentów pobierała dobrowolne datki.

Reklama
Reklama

Lekarze byli zaniepokojeni fenomenem Harrisa, ponieważ wielu pacjentów, którym naukowa medycyna mogła skutecznie pomóc, porzucało leczenie i oczekiwało na cud, który miał nadejść, a najczęściej nie nadchodził. Najbardziej dramatyczne były historie pacjentów onkologicznych, których można było wyleczyć, dokonując operacji usuwającej raka. Pacjenci owi odmawiali operacji, gdy jeszcze rokowała ona nadzieję na wyleczenie, bo wierzyli, że po spotkaniu z Harrisem nowotwór sam zniknie. Gdy rozczarowani wracali do szpitali, często było już za późno na to, by ich wyleczyć.

Czytaj więcej

Tomasz Krzyżak: Harris uzdrowiciel

W 1975 r. uzyskałem doktorat z automatyki na podstawie rozprawy na temat biocybernetycznego modelu percepcji słuchowej, a także zbudowałem Samodzielną Pracownię Biocybernetyki w ramach Instytutu Informatyki i Automatyki AGH. Gdy o fenomenie Clive’a Harrisa zaczęło być głośno, dziennikarze jednego z tygodników pojawili się u mnie z pytaniem, co nauka może powiedzieć o takim sposobie leczenia. Początkowo nic nie wiedziałem, bo nie śledziłem informacji o uzdrowicielu, który właśnie wtedy działał w jednym z krakowskich kościołów. Poprosiłem więc o dwa dni na zapoznanie się z faktami, uzgodniłem termin kolejnej wizyty dziennikarzy i poszedłem na zwiady.

Mimo protestów ludzi oczekujących na „zabieg”, którzy sądzili, że chcę się wepchać do leczenia bez kolejki, udało mi się wejść do pomieszczenia, w którym Harris działał. Obserwowałem, jak zbliżał on rękę do chorych części ciała pacjenta, chwilę ją tam trzymał, po czym zapraszał kolejną osobę. Rzekome działanie musiało więc mieć charakter zdalny.

Nauka kontra cud – czy bioenergoterapia ma racjonalne wytłumaczenie?

Gdy spotkałem się ponownie z dziennikarzami, oświadczyłem, że nie wiem, czy rzeczywiście istnieje jakaś forma poprawy zdrowia po owych zabiegach – tu trzeba by było zrobić porządne badania statystyczne, a tymczasem nikt niczego nie rejestruje; nic nie wiadomo – ale jeśli jakieś oddziaływanie ma miejsce, to musi ono polegać na działaniu pola elekromagnetycznego. Na odległość, bez kontaktu, mogą działać wyłącznie pola. Różne!

Wiedziałem już wtedy, iż aktywność organizmu człowieka przejawia się m.in. obecnością różnych pól elektromagnetycznych. Korzysta się np. w celach diagnostycznych, rejestrując sygnały EKG, EEG, EMG i inne „elektrografie”, których medycyna zna całe mnóstwo. Wiedziałem też, że pole elektromagnetyczne może stracić właściwą amplitudę, częstotliwość i fazę – i wtedy działa źle. W technice do dostrojenia takiego zaburzonego pola elektromagnetycznego używa się podawanego z zewnątrz pola wzorcowego. Może organizm uzdrowiciela jest właśnie źródłem takiego pola wzorcowego dla dostrojenia zaburzonego chorobą pola pacjenta?

Reklama
Reklama

Było to wszystko bardzo mało prawdopodobne, ale to jedyna hipoteza, która mogła tłumaczyć obserwowane fakty. Dziennikarze opisali to po swojemu, gubiąc niektóre elementy rozumowania, niemniej tekst z moim nazwiskiem się ukazał.

Czytaj więcej

Psychotronicy, radiesteci, bioenergoterapeuci. Kościół poparł, władza nie stanęła okoniem

Ponieważ dysponowałem aparaturą zdolną do rejestracji i analizy pól elektromagnetycznych, proponowałem, że spróbuję moimi skanerami wykryć pole Clive’a Harrisa. Ku mojemu zdziwieniu organizatorzy spotkań terapeutycznych kategorycznie odmówili. Co więcej, zabronili mi zbliżać się nawet do pomieszczenia, w którym owe terapie się odbywały. I tak się ta sprawa dla mnie zakończyła, chociaż temat wydawał się naukowo interesujący. Obawiano się jednak, że jeśli coś wykryję (albo – jeszcze gorzej – jeśli niczego nie wykryję!), to całe przedsięwzięcie z uzdrowicielskimi seansami się zawali. Najprościej było więc wprowadzić zakaz!

Nowi cudotwórcy – fala bioenergoterapeutów po Harrisie

Sukcesy (w sensie popularności, a nie skuteczności leczenia!) Clive’a Harrisa skłoniły do podobnego działania kilku innych „uzdrowicieli”. W latach 80. XX w. działał w Polsce na podobnej zasadzie Stanisław Nardelli, przy czym ten bioenergoterapeuta twierdził, że może podczas jednego seansu uzdrowić dużą grupę ludzi zgromadzonych w jakimś dużym obiekcie. Ludzie ci musieli trzymać się za ręce, a dwóm pierwszym swoje ręce podawał „uzdrowiciel”. Mówiło się przy tym o „leczniczym taranie bioenergetycznym”, uzdrowieńczych bioprądach i innych pojęciach – słabo jednak zdefiniowanych i przez nikogo niebadanych.

Cały „zabieg” trwał od 3 do 4 minut. Po pierwszych eksperymentach w Stalowej Woli (Nardelli pochodził z tego miasta), w których uczestniczyło 28 tys. ludzi pragnących doznać tego uzdrawiającego oddziaływania, i po kolejnych imprezach w Krośnie i w Rzeszowie (w każdym z tych spotkań uczestniczyło po 20 tys. ludzi), Nardelli „poszedł na całość” i uzdrawiał (jak sam twierdził) ogromne ilości osób m.in. w Sali Kongresowej w Warszawie, w katowickim „Spodku”, na stadionie Lechii w Tomaszowie (1983) i w innych miejscach mogących pomieścić równocześnie wielu ludzi. Żadnych badań ani statystyk związanych z tą „leczniczą” działalnością niestety nie przeprowadzono.

Sławą bioenergoterapeuty cieszył się także Franciszek Fellmann, który działał pod koniec XX w. W internecie są opisy jego bioenergetycznego działania na bakterie, które miały ginąć pod jego wpływem. Sprawdzonych informacji na jego temat jest bardzo mało. Sam Fellmann napisał książkę „Uzdrowiciel”, ale to źródło mało obiektywne.

Reklama
Reklama

Hipnoza w prime time – jak Kaszpirowski leczył miliony z ekranu

Zjawiskiem absolutnie unikatowym w obszarze cudownego uzdrawiania był Anatolij Kaszpirowski, urodzony na Ukrainie, ale z wyboru obywatel rosyjski, który najpierw w ZSRR usiłował uzdrawiać ogromne ilości ludzi. Od 1989 r. występował w rosyjskiej telewizji z seansami, które w istocie były pokazami zbiorowej hipnozy. Ministerstwo Zdrowia ZSRR interweniowało jednak, gdy Kaszpirowski zaczął głosić, że oglądanie jego występów w telewizji leczy mnóstwo chorób – od raka po alkoholizm. Programy Kaszpirowskiego zdjęto z ramówki rosyjskiej telewizji, ale wtedy grupa zwolenników jego rzekomego leczenia sprawiła, że zaproszono go do Polski. Najpierw organizowano dla niego masowe spotkania w wielkich pomieszczeniach (Sala Kongresowa w Warszawie, Hala Olivii w Gdańsku, w katowickim „Spodku”, gdzie – jak twierdzono – Kaszpirowski uzdrowił tysiące ludzi). Nikt tego oczywiście nie weryfikował.

Potem Kaszpirowski zaczął występować w polskiej telewizji, twierdząc, że oglądanie jego programów uzdrawia ludzi. Niepotrzebny był bezpośredni kontakt, „leczenie” miało obejmować ludzi, którzy tylko oglądają te jego programy. Są dane, że w marcu 1990 r. jego „seanse” oglądało 59 proc. wszystkich dorosłych Polaków. Ponad połowa społeczeństwa!

Anatolij Kaszpirowski podczas konferencji prasowej w Warszawie, wrzesień 1998 r.

Anatolij Kaszpirowski podczas konferencji prasowej w Warszawie, wrzesień 1998 r.

Foto: PAP-Adam Urbanek

Kaszpirowski był niesłychanie popularny. W 1990 r. spotkał się z nim Lech Wałęsa. Gdy pojawił się w Częstochowie, to w Klasztorze Jasnogórskim nocował w tej samej celi, w której goszczony był wcześniej Jan Paweł II. Zaczęto wydawać i popularyzować książki poświęcone bioenergoterapii, kręcono o nim filmy reklamowe prezentowane potem w kinach przed wyświetlaniem filmów fabularnych, produkowano gadżety mające jakoby działać bioenergoterapeutycznie (wahadełka).

Warto dodać, że mieliśmy w tym czasie własnego „uzdrowiciela”. Podobne metody „leczenia”, jakie oferował Kaszpirowski, stosował (aż do roku 2013!) inny bioenergoterapeuta – Zbigniew Nowak.

Reklama
Reklama

Państwo, Kościół i pustka systemu – co pozwoliło uzdrowicielom rosnąć w siłę

Opisane wyżej różne formy bioenergoterapii – mimo dowodzonych często przez lekarzy szkodliwych skutków – nie spotykały się z żadnymi formami przeciwdziałania ze strony władz państwowych i wszechwładnej w PRL partii komunistycznej. O powodach tego, że działaniom bioenergoterapeutów sprzyjał Kościół katolicki, była już mowa. Ale czemu różne instytucje tak skwapliwie udostępniały swoje sale, w których były prowadzone te praktyki? Dlaczego kluby sportowe organizowały „lecznicze” spotkania na stadionach, dlaczego zaangażowała się w transmisje Telewizja Polska? To wydaje się z dzisiejszej perspektywy nieco dziwne. Wprawdzie w marcu 1983 r. Rada Naukowa przy Ministrze Zdrowia i Opieki Społecznej wydała komunikat dotyczący pozamedycznych praktyk leczniczych, w który ostrzegała przed możliwymi zagrożeniami, ale na żadne działania praktyczne to się nie przełożyło.

Czytaj więcej

„Uleczeni” Jeffa Redigera. Cuda kontra medycyna

Jednym z powodów był fakt, że w latach 70. i 80. XX w. służba zdrowia w Polsce borykała się z licznymi problemami o charakterze strukturalnym: złym stanem bazy materialnej (brak szpitali, przychodni, sanatoriów itp.). Brakowało także podstawowych środków medycznych. Warto przypomnieć, że mieliśmy wtedy najniższy wskaźnik liczby lekarzy przypadających na tysiąc mieszkańców – ze wszystkich państw kontrolowanych przez ZSRR. Sytuację dramatycznie pogorszyło włączenie w tym właśnie czasie chłopów i rzemieślników w państwowy system bezpłatnej opieki zdrowotnej. Być może władzom państwowym było na rękę, że część presji szukających pomocy pacjentów kieruje się – zamiast na niewydolną służbę zdrowia – do owych zyskujących popularność „uzdrowicieli”? Wizyty u nich, w przeciwieństwie do wizyt w placówkach służby zdrowia, zazwyczaj wiązały się z większą satysfakcją z kontaktu, zdecydowanie krótszym oczekiwaniem na usługę i mniejszą biurokratyzacją.

Na wszystkie trudne pytania dotyczące historycznego fenomenu „uzdrowicieli” nie ma prostych odpowiedzi. Ale jedno warto odnotować. Obecny stan polskiej służby zdrowia jest z pewnością daleki od ideału. Również mądrość społeczeństwa nie wzrosła jakoś imponująco. Ale dzisiaj ci szarlatani nie mieliby szans. I to jest optymistyczne!

prof. Ryszard Tadeusiewicz

Autor jest profesorem AGH – Uniwersytetu w Krakowie

Obecnie dzięki łatwiejszemu dostępowi do rzetelnej informacji medycznej w internecie liczba ludzi wierzących w te „znachorskie” praktyki radykalnie zmalała. Ale w przeszłości, która w Polsce związana była z funkcjonowaniem PRL, wiedzy było mniej, dlatego domowi i przyjezdni „uzdrowiciele” potrafili gromadzić tłumy ludzi, chcących korzystać z ich pomocy.

Miejscem, w którym praktyki owych uzdrowicieli oferowano potrzebującym, były głównie... kościoły. Wynikało to z faktu, że władze państwowe nie popierały bioenergoterapii. Miejscem pracy owych rzekomych cudotwórców nie mogły więc być budynki bezpośrednio lub pośrednio zależne od owych władz. Odpadały wszelkie domy kultury, remizy strażackie itp. Seanse „uzdrowicieli” odbywały się w samych kościołach lub częściej w kaplicach albo salach katechetycznych. Wynikało to dodatkowo z faktu, że panowało przekonanie, iż owa rzekoma moc uzdrawiania była darem bożym, którym obdarzony został bioenergoterapeuta, sam zaś proces oddziaływania uzdrowiciela na pacjenta miał charakter duchowy.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Historia Polski
Co łaska… czyli ile naprawdę kosztowały sakramenty w dawnej Polsce
Historia Polski
Bogusław Chrabota: 17 września, kiedy zdrada Polski miała wiele znaczeń
Historia Polski
Tajemnice zamku Fischhorn
rozmowa
Polski sierpień 1980 roku
Historia Polski
Powojenne życie powstańca warszawskiego
Reklama
Reklama