Gdy funkcjonariusze milicji zorientowali się, że mają do czynienia z kolejnym seryjnym zabójcą, nie chcieli tego przyjąć do wiadomości. Poszukiwanie poprzedniego mordercy zajęło im lata, a rzetelność dochodzenia pozostawiała wiele do życzenia. Jeden ze śledczych zajmujących się nowymi morderstwami podsumował: „Zdzichu czeka na wykonanie wyroku, a wampir działa dalej".
Wina Joachima Knychały nie budziła takich wątpliwości. Szczegółowo i chętnie opowiadał o swoich zbrodniach. Jedyne, czego się w pewien sposób wstydził, to seksualny motyw napaści na kobiety. Chciał być sławny i zauważony. Martwił się, że jego wyjątkowy psychopatyczny umysł nie został poddany badaniom. W przeciwieństwie do Zdzisława Marchwickiego podawał w śledztwie szczegóły, które mogły być znane jedynie prawdziwemu mordercy i milicji.
Siekiera pewniejsza niż młotek
3 listopada 1974 r. w Bytomiu 21-letnia Maria Borucka wracała do domu, a po drodze towarzyszyło jej nieodparte wrażenie, że ktoś za nią podąża. Gdy weszła do klatki schodowej przy ulicy Wrocławskiej, przypuszczenie stało się pewnością. Poczuła mocne uderzenie w głowę. Na szczęście mogła krzyczeć. Napastnik przestraszył się i uciekł. Przeżyła dzięki przypadkowi – uratował ją gruby beret, który zamortyzował cios. Niestety, wszystko wydarzyło się bardzo szybko i nie potrafiła podać rysopisu mężczyzny, który ją zaatakował. Powiedziała jedynie, że był młody, wysoki i sprawny fizycznie.
Po tym wydarzeniu Joachim Knychała postanowił, że jeśli kiedykolwiek będzie chciał powtórzyć napaść, zabierze ze sobą pewniejsze narzędzie niż młotek. Rzeczywiście, od tego czasu używał swojej ulubionej siekierki. 20 września 1975 r. w Piekarach Śląskich znaleziono nieprzytomną 23-letnią Stefanię M. Ktoś rozbił jej głowę tępym narzędziem, obnażył i wykorzystał seksualnie. Wcześniej na imprezie pokłóciła się ze swoim chłopakiem i wybiegła z domu, by udać się do mieszkających w pobliżu rodziców. Pijany chłopak wybiegł za nią. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był cios wymierzony Stefanii, po czym urwał mu się film. Zarówno on, jak i milicja uznali, że zamordował kochankę. Został skazany na 15 lat więzienia. Sprawę chciano zamknąć jak najszybciej, dlatego nikt nie zwrócił uwagi na to, że zbrodnia w afekcie przebiega w inny sposób – nie dochodzi do gwałtu na nieprzytomnej bądź martwej ofierze.
Joachim Knychała po latach opisał w pamiętniku przebieg wydarzeń z tamtego wieczoru. Uzbrojony w siekierkę krążył po okolicy, szukając ofiary. Stefania M. sama podeszła do niego i poprosiła, by odprowadził ją do domu rodziców, ponieważ pokłóciła się z chłopakiem. Ogłuszył ją, zawlókł w krzaki, rozebrał i zgwałcił. Następnego dnia przechodnie znaleźli nieprzytomną, ale jeszcze żywą dziewczynę. Wkrótce jednak zmarła na skutek odniesionych ran. Knychała wspominał później w pamiętniku, że zrobił to, bo kobieta składała mu nieprzyzwoite propozycje.
Po tej zbrodni zmienił teren działania. Przeniósł się do Bytomia. Polował głównie w trzech rejonach – przy parku Świerczewskiego, ulicach Odrzańskiej i Dworskiej oraz Siemianowickiej i placu Sikorskiego. Krążył i obserwował, ale nie udało mu się dokonać żadnego napadu. Namierzane przez niego kobiety albo skręcały w ruchliwą ulicę, albo spotykały się z kimś znajomym, albo pojawiały się inne okoliczności, które uniemożliwiały mu zrealizowanie planu. Joachim był coraz bardziej zniecierpliwiony i wściekły. W końcu się doczekał. 10 kwietnia 1976 r. tuż przed północą Halina M. wracała od matki do domu przy ulicy Arki Bożka. Na klatce schodowej przy spisie lokatorów stał odwrócony tyłem jakiś mężczyzna. Kobieta spodziewała się, że za chwilę zapyta ją o któregoś z lokatorów. Jednak tylko spadł na nią silny cios. Zasłoniła twarz rękami i dzięki temu zamortyzowała dwa kolejne uderzenia. Jej krzyk spłoszył napastnika. Niestety, nie potrafiła później podać jego rysopisu.