Pod koniec lat 30. XIX w. ścigano się już w Warszawie na poważnie. Co prawda nie było jeszcze totalizatora, ale za to fundowano nagrody i zakładano się prywatnie. W połowie sierpnia 1839 r. „Gazeta Poranna" podała, że za Łazienkami odbył się drugi już wyścig: „Dzień piękny, pogodny, licznie zgromadził widzów na to dość dla nas obce, a gdzie indziej tak upowszechnione, widowisko".
No i nadszedł rok 1841, w którym to „Kurier Warszawski" wieścił, iż „... pierwsze wyścigi i wystawa zwierząt gospodarskich odbyć się ma w roku bieżącym, zaraz po ukończeniu głównego targu na wełnę, to iest: w dniu 8 (20) czerwca". Ponieważ Kongresówka była zaborem rosyjskim, stosowano dwa kalendarze – oficjalny juliański i z nieco późniejszą datą gregoriański, jakim posługiwali się w mieście katolicy. Oficjalnym językiem był rosyjski, więc wyścigi nazywały się – „miesto dla konnoj skaczki", co gawiedź przerobiła na końską skaczkę.
Puchary i kamienie
Przez 45 lat tor znajdował się w głębi Pola Mokotowskiego, nieco na południe od dziesiejszego budynku GUS. Prymitywne trybuny z miejscami płatnymi (najtańsze po 15 kopiejek) stały pośrodku owalu, po którym ścigali się jeźdźcy. Natomiast gawiedź oblegała tor z zewnątrz, prawdę mówiąc, niewiele widząc. Emocje były dość mizerne, gdyż nie działał jeszcze totalizator, ale kiedy już ruszył w 1880 r., zaraz zaczęły się przekręty. Pieniądze zepsuły ducha sportowej rywalizacji. Powszechnie skarżono się na stronnicze wypuszczanie koni do biegu, niesportowe zachowania i zmowy jeźdźców. W połowie wieku XIX zwano ich żokejami albo żokiejami. „Kronika Wiadomości Krajowych i Zagranicznych" donosiła np.:
„... Pastor, ogier skaro-gniady hr. Augustowej Potockiej, żokej Hillman".
W roku 1886 „skaczki" przeniesiono bliżej ulicy Polnej, gdzie były już znacznie lepsze trybuny. Tor rozciągał się od Nowowiejskiej po rondo Keksholmskie, jak zaczęli nazywać je Rosjanie tuż przed I wojną, czyli dzisiejszy plac Unii Lubelskiej. Tu działy się różne dziwne rzeczy... W połowie czerwca 1895 r. Towarzystwo Wyścigów Konnych zorganizowało bieg długodystansowy, który zniesmaczył większą część ludności miasta. „Przegląd Tygodniowy" opisał go w specjalnym felietonie. Na początku zwrócono uwagę na karcenie dzieci, które urywają chrząszczom nóżki, a nikt nie karci sadystycznych właścicieli koni. „Z trzydziestu kilku koni zniewolonych do biegu w osławionym wyścigu długodystansowym, padło przeszło trzy czwarte. I to ma się nazywać sport, »szlachetna i rycerska« rozrywka? (...) Jak stwierdziły oględziny specyalistów, wszystkie konie padły wskutek porażenia słonecznego (...) Trzydzieści kilka trupów końskich – to ładny pomnik dla instytucyi, która dba nibyto o rozwój i uszlachetnianie stadniny". Jako powód tego skandalu felietonista podał nieokiełzaną żądzę zysku właścicieli zwierząt i Towarzystwa Wyścigów Konnych.