Spór o książkę Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa” zdaje się powoli wyczerpywać swoje możliwości. Obóz obrońców Lecha Wałęsy przeciwstawia usystematyzowanym faktom czystą wiarę w lidera „Solidarności”. A z wiarą niełatwo się dyskutuje. Na dodatek przeciw autorom książki o „Bolku” wytoczono wszelkie możliwe armaty, z kłamstwami na temat ich życiorysów włącznie.
Składać deklaracje wiary w Wałęsę jest łatwo. Trudniej znaleźć chętnych do wytknięcia badaczom z IPN uchybień. Historycy w większości uchylają się od recenzowania książki. W tej sytuacji najchętniej wypowiadają się politycy i publicyści oraz niektórzy biskupi, którzy, krytykując historyków, podkreślają, że książką się brzydzą i czytać jej nie zamierzają. Sam Wałęsa przyjął wygodną dla siebie rolę ofiary nagonki.Mam nadzieję, że gdy minie polityczna wrzawa, będziemy mogli wrócić do zasadniczego pytania: jak pogodzić fakty przedstawione w pracy Cenckiewicza i Gontarczyka z utrwalonym wizerunkiem historycznego przywódcy „Solidarności”?
Jeśli dziś historia byłego stoczniowca wywołuje taki szok, to jest to tylko miara lukrowania jego portretu od 1995 roku. W mediach dyskusja o „Bolku” najczęściej ilustrowana jest archiwalnymi zdjęciami z Sierpnia: na ukwieconej bramie stoczni młody Lech Wałęsa z mikrofonem. Ale te zdjęcia z najważniejszych chwil w życia Wałęsy przysłaniają długie 38 lat – w ciągu których są dni chwały, ale i kompromitujące upadki.
Dobrze rozumiem to sięganie po migawki z „gwiezdnego czasu”. Ja też chciałabym pamiętać Wałęsę takim, jakiego widziałem w Gdańsku jako zaaferowany „Solidarnością” nastolatek. Dowcipny i łatwo zyskujący posłuch robotnik zachwycał świeżością. Był prawdziwym liderem symbolizującym nową epokę. Odważnie rzucał wyzwanie Kremlowi. Ale trwanie w tamtym zachwycie nie czyni nas mądrzejszymi.
Próba wyjaśnienia, jak pogromca komunizmu mógł żyć z tajemnicą „Bolka”, nie jest łatwa. Wyobraźnia z trudem poddaje się tworzeniu portretu psychologicznego człowieka, który z taką samą łatwością kłamie, jak i wypowiada zdania godne największego patrioty. Który szczerze wierzy w swoją wielkość, jak i mataczy, zaklinając się na największe świętości. Który raz jest tak polski jak postacie z płócien Matejki, a chwilę potem tak mały jak drobny kupczyk. Jak skleić z tych różnych cech jednego człowieka? Nie jest to łatwe, ale my, publicyści, powinniśmy próbować. Przynajmniej tego mogą oczekiwać od nas ludzie. Trzy lata temu z okazji 25. rocznicy Sierpnia próbowałem rozwikłać fenomen Wałęsy. W tekście pisanym dla tygodnika „Ozon” zaproponowałem metaforę surfera na falach historii. Zręcznego, mimo kuli przykutej do jego nogi. Kuli w postaci podpisania współpracy z SB po strajku w grudniu 1970 r. Ta kula zawsze Wałęsie ciążyła, a czasem skłaniała do mało chlubnych zachowań. Z kolei dobre cechy jego charakteru i fale wolnościowych zrywów będą ułatwiać mu czynienie rzeczy godnych i zbliżających Polskę do wolności. Tę kulę dał sobie Wałęsa przykuć wskutek słabości charakteru, gdy miał 27 lat, i dziś, gdy dobiega wieku 65 lat, wciąż nie potrafi się od niej uwolnić.