Wojna wietnamska to problem, który łatwo nazwać moralnym. Z jednej strony mamy napalm i rozmaite okrucieństwa US Army, co u zdrowo myślącego człowieka musi budzić odpychające uczucia. Z drugiej zaś jeszcze większe (w niezapomnianym „stylu wschodnim”) okrucieństwa Vietcongu.

No i dość prostą konstatację, że mimo wszystko i poza wszystkim Ameryka broniła wolnego świata wraz z całą konstelacją jego idei i instytucji. Oczywiście można sobie powiedzieć, że na wojnie, jak na wojnie, że każda wojna jest brudna i okrutna i używa się takich środków, jakie się akurat posiada, co wynika z rozwoju technologicznego, poziomu cywilizacyjnego itd., itp.

To zacne, a proste rozumowanie ma wszakże jedną wadę – usprawiedliwia też drugą stronę, w tym kontekście – Wietnamczyków. Wojowali, jak umieli, na własnym poziomie. Wszyscy mamy w oczach sławną scenę z filmu „Łowca jeleni”, gdy Wietnamczycy torturują amerykańskich jeńców grą w rosyjską ruletkę. A kiedy to i na jakiej wojnie ludy tego regionu obywały się bez wyrafinowanych tortur? To ich tradycja, specjalność, ich sposób. Niestety dziś jest też Guantanamo. Przy wnikliwszym spojrzeniu można więc teorię „a la guerre, comme, a la guerre” o kant d... potłuc.

Wszelako sprawa walki Amerykanów o wolny świat to problem poważniejszy, bo w istocie ktoś – podobnie jak w Korei – musiał pokazać kułak komunistycznej ofensywie tak w sowieckim, jak i chińskim wydaniu. Problem polega na tym, że w zderzeniu z czymś takim (bo są jeszcze formy pochodne) wojująca demokracja musi mieć kłopoty wynikające z samej jej natury. Doskonałym przykładem jest ofensywa Tet, którą Amerykanie i Wietnamczycy z Południa migiem odparli, wyrzucając komunistów z chwilowo zajętych przedmieść miast, ze specjalnym uwzględnieniem… amerykańskiej ambasady. US Army dała sobie radę, wszelako potężne media zrobiły z sukcesów komunistów supernews. „No to gdzie jesteśmy z tą wojną, skoro Vietcong atakuje naszą ambasadę!”.

Był to mocny cios w morale Ameryki wymierzony przez wolne media, znak, warunek konieczny i dumę demokracji.A później poszło, jak poszło, i doczekaliśmy się makabrycznej ewakuacji Amerykanów z Sajgonu: te straszne obrazy z kapotującym śmigłowcem i tłumem rozhisteryzowanych autochtonów pragnących uciec od nadciągającej hekatomby. Sojusznik został porzucony jak zużyty przedmiot, koszula, spodnie czy co tam jeszcze. Wyjątkowa klapa, ale jeśli uwierzymy, że tak być musi, to klapa przywali nas na zawsze.