Niezły odlot w II RP

Na polskim rynku narkotyki zyskały popularność w dwudziestoleciu międzywojennym. Wówczas pojawiły się też pierwsze ustawy antynarkotykowe. Policja w starciu z dilerami była jednak bezsilna.

Publikacja: 25.01.2024 21:00

Narkomani w armii kończyli karierę z dwóch powodów: sprzeniewierzenia pieniędzy lub psychoz narkotyc

Narkomani w armii kończyli karierę z dwóch powodów: sprzeniewierzenia pieniędzy lub psychoz narkotycznych. Na zdjęciu: szpital wojskowy w Kielcach, I wojna światowa

Foto: Biblioteka Narodowa/domena publiczna

Fragment fabularyzowanego reportażu opublikowanego na łamach „Rzeczpospolitej” 15 sierpnia 1929 r. nie pozostawia wątpliwości:

„– Iluż, zdaniem pana, może być w Warszawie kokainistów?

– Samych kokainistów trudno się doliczyć, raczej kokainistów i morfinistów.

– No więc?

– Będzie z 15 000.

– Cóż to za element?

– Różny, od nizin do wyżyn, z 60 proc. kobiety; mężczyźni poza kokainą używają także morfinę, opium, eter. Kobiety raczej tylko kokainę… Kokainistki rekrutują się przeważnie z najgorszych szumowin, morfinistki – już z nieco lepszych sfer.

– A skąd się pan orientuje, że będzie ich 15 000?

– Po obrotach hurtowni”.

Na ów fragment powołuje się Stanisław Milewski w książce „Ciemne strony międzywojnia”. Informacje pochodzą z rozmów z tzw. porcjarzami, czyli ówczesnymi dilerami narkotyków. Nie mamy pewności, na ile liczby są wiarygodne. Faktem pozostaje, że narkotyki były obecne na polskim „rynku” zawsze.

Kiedyś Słowianie odurzali się grzybami, bieluniem czy konopiami, zapewne używali także wywarów z maku, a menu uzupełniali alkoholem. Na wsi substancji psychoaktywnych używano nawet do uspokajania dzieci. Dowodzi tego przyrząd zwany chechłaczem, który kupowano na otarcie łez. Bibliografia oficjalna twierdzi wprawdzie, że była to szmatka wypełniona cukrem, ale na Podlasiu spotkałem się z – jak się wydaje – powszechną opinią, że zamiast cukru znacznie lepszy jest mak lub siemię konopne.

Na początku XIX w. pojawiły się nowe narkotyki. Morfina, kokaina, eter i haszysz od razu znalazły wierne grono użytkowników. Trafiły do Europy, w tym Polski, wraz z kolonizacją Nowego Świata. Rozpowszechniły się w dwudziestoleciu międzywojennym. To lazarety z I wojny światowej, gdzie były używane jako środek łagodzący ból, odpowiadają za wzrost ich popularności. Używano ich tam także z czysto estetycznych powodów. Gdy damy z towarzystwa wizytowały szpital polowy, podawano morfinę wszystkim rannym, aby oszczędzić paniom jęków cierpiących. Te 15 tys. osób z reportażu to około 1,6 proc. mieszkańców Warszawy. Nie wydaje się zatem, aby był to wówczas masowy problem. Ale tak narodziła się nasza narkomania, zwana wówczas morfinomanią, i narkomani, o których przed wojną mówiono „morfiniści” lub „kokainiści”.

Skąd ta chemia?

Naukowcy z Ohio State University twierdzą, że niektóre grzyby wytworzyły swoje magiczne właściwości, aby odstraszyć owady. Stada zwierząt, które wędrowały przez niezamieszkane części świata, pozostawiały za sobą duże ilości odchodów. Te zaś przyciągały chmary owadów. Na tych samych odchodach chętnie rosły grzyby, które zastosowały specyficzną chemiczną ochronę zmniejszającą u much apetyt. Za stadami poruszał się człowiek, aby upolować coś do jedzenia. Tak natrafił na grzybki. Te okazały się fantastyczne, ułatwiające łączność z bogami – wysyłały bowiem umysł człowieka „na orbitę”.

Konopie najprawdopodobniej pochodzą z Wyżyny Tybetańskiej. To tam nad jeziorem Kuku-nor przecinają się linie prowadzące od wszystkich śladów kopalnych w Azji. Stamtąd roślina powędrowała na zachód. Najpierw do Europy, a następnie na wschód. Konopie są prawdopodobnie jedną z najwcześniej uprawianych roślin. Wraz z rozwojem rolnictwa ludzie nauczyli się wykorzystywać włókna łodyg. Później zaczęto wykorzystywać ich odmianę indyjską w medycynie. Miała być stosowana na „bóle reumatyczne, zatwardzenie, malarię i inne schorzenia”. Wkrótce okazało się, że konopie mają też działanie relaksujące i przynoszą przyjemne odurzenie.

Równie stare zapiski i znaleziska dotyczą maku. Co najmniej 17 znalezisk odnotowano w Szwajcarii, Niemczech oraz Hiszpanii. Najstarsze w Cueva de los Murciélagos (hiszpańska Kordoba) datowano na 4200 r. p.n.e. Najstarsza znana uprawa maku opiumowego była jednak prowadzona przez Sumerów w Mezopotamii około 3400 r. p.n.e. Tablice znalezione w Nippur (obecnie: w prowincji Al-Kadisijja w Iraku) opisywały zbieranie soku makowego i jego wykorzystywanie do produkcji opium. Proceder był kontynuowany pod rządami Babilończyków i Egipcjan.

W czasach bardziej nam współczesnych pojawiły się także inne zastosowania tych starożytnych odkryć. Grzybki popadły nieco w zapomnienie, ale z opium robiono wino opiumowe, które miało pomagać na przypadłości „od bólu zęba przez menstruację po kaca”, a gdy nauczono się dokonywać iniekcji, opium zaczęto podawać podskórnie. Kiedy wymyślono w 1804 r., jak produkować morfinę, ta stała się nadzieją na pozbycie się bólu na zawsze.

Dawne przybory do palenia opium

Dawne przybory do palenia opium

Dokumentował: Tempel Marek/NAC

Pierwszy zastrzyk z morfiny wykonano w 1856 r. w Niemczech. Nie zapomniano jednak o czystym opium, które pozwalało na szybkie i mocne odurzenie, a w niektórych regionach świata było tańsze niż piwo.

Gdy w 1897 r. Felix Hoffmann zsyntetyzował heroinę, ta miała się stać przyszłością medycyny. Bayer zarejestrował ją jako lek i reklamował jako lepszą od morfiny, bo nieuzależniającą (!) i niepowodującą zaparć. Zachęcano do spożywania jej nawet z brandy lub zmieszaną z cukrem. Popularne były dropsy na kaszel z 80-proc. zawartością heroiny oraz syrop.

Z kolei liście koki, czyli krasnodrzewu pospolitego, znano w Ameryce Południowej już ok. 3000 r. p.n.e. Roślina odgrywała ważną rolę w egzystencji rdzennych mieszkańców, którym dodawała energii, siły i łagodziła skutki przebywania na dużych wysokościach. Tyle że oni żuli liście o niskiej zawartości kokainy, a dopiero później wymyślono, jak ją koncentrować i syntetyzować, aby przybrała znany dziś wygląd białego proszku. Oczywiście dzięki swemu działaniu zyskała popularność na świecie. Trafiła nawet do coca-coli, a także do francuskiego wina Vin Mariani, którego nie pijali degeneraci, tylko arystokraci i papieże – Leon XIII i Pius X.

Na polskiej ziemi

Pierwsze narkotyki trafiły do Polski z Niemiec – zarówno drogą oficjalną, jak i w formie kontrabandy. „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” obliczyła w 1933 r., że nielegalna dystrybucja kokainy przynosi bajońskie zyski: 1 kg kokainy o cenie rynkowej ok. 1500 zł, rozprowadzony w 20-miligramowych porcjach, dawał przemytnikom kwotę co najmniej 25 tys. zł. Można było za to kupić pięć dobrych samochodów. Policja Państwowa nie miała wówczas w zasadzie żadnych środków, aby ścigać tych przestępców. Ryzyko wpadki było minimalne.

Adrian Zandberg w artykule „»Niewolnicy strzykawki«, »czciciele koko«, »eteromani«...” stawia tezę, że zażywanie narkotyków przez żołnierzy frontowych było tolerowane. Opierając się na fragmentach autobiografii spisanych przez uzależnionych wojaków, przytacza obrazy zdarzeń nieznanych z wojny polsko- -bolszewickiej. Opisuje ułana, który wraz ze swym przełożonym zażywał morfinę. Później na jego drodze stanął „wachmistrz M.”, który zapoznał żołnierza z kokainą. Ułan bez problemu łączył służbę wojskową z uzależnieniem. Po zakończeniu służby frontowej został nawet przewodniczącym komisji kontrolnej dla rezerwistów. „Karierę w siłach zbrojnych przerwały dopiero nadużycia finansowe, których pacjent dopuścił się, by zdobyć fundusze na zaspokojenie nałogu” – pisze Zandberg.

Państwowe Sanatorium dla Narkomanów w pałacu Wołłowiczów w Świącku, 1933 r.

Państwowe Sanatorium dla Narkomanów w pałacu Wołłowiczów w Świącku, 1933 r.

Dokumentowała: Godziejewska Grażyna/NAC

Narkomani w armii kończyli karierę z dwóch powodów: sprzeniewierzenia pieniędzy lub psychoz narkotycznych, które stawały się zbyt widoczne dla otoczenia. Zandberg cytuje przykład uzależnionego, który „w kancelarii pułku łapał diabła w chusteczkę od nosa i chciał zabić go przyciskiem. Gdy to mu się nie udało, schował chusteczkę pod popielniczkę, prosząc drugą osobę o przypilnowanie, aby diabeł nie uciekł”. Innym przykładem jest kapitan kokainista. Nikomu nie przeszkadzało, gdy wysyłał podwładnych po narkotyk do miasta albo prowadzenie służbowego auta w samych gaciach. „Jego przełożony nie uznał za stosowne oddać żołnierza na obserwację szpitalną”.

Morfinizm był bez wątpienia dziedzictwem I wojny światowej. Żołnierze popadali w nałóg z powodu lekkomyślnego podawania im preparatu przez lekarzy frontowych, którzy zapisywali go nawet w tabletkach do używania „w razie potrzeby”. W tym czasie narkotyk trafił na rynek cywilny jako cudowny zastrzyk skuteczny na wiele dolegliwości. Leczono nim nawet załamania nerwowe, myśli samobójcze i „napady przygnębienia”. Czas niewiele zmieniał. W latach 30. XX w., gdy świadomość uzależniającego działania narkotyków wśród lekarzy była już obecna, nadal leczono morfiną takie choroby, jak zapalenie wyrostka robaczkowego, nieżyty żołądkowo-jelitowe, nadciśnienie.

Skala zjawiska musiała być niepokojąca, ponieważ już w 1923 r. Sejm uchwalił ustawę w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Zabraniała ona „wytwarzania, przeróbki, przywozu i wywozu, przechowywania, handlu oraz wszelkiego w ogóle obiegu opium, haszyszu, morfiny, kokainy, heroiny, wszelkich ich soli i przetworów”. Karą było więzienie do pięciu lat i grzywna. Jeszcze surowiej traktowani byli medycy, którzy mogli być pozbawieni prawa wykonywania zawodu na zawsze. Zażywanie natomiast było uznawane za występek. W 1929 r. MSW nałożyło na aptekarzy obowiązek rejestracji preparatów odurzających razem z numerem recepty i nazwiskiem pacjenta. Od tej pory musiały być przechowywane w zamkniętych szafach. Przez całe dwudziestolecie międzywojenne lekarze mogli wypisywać recepty na narkotyki.

1 września 1932 r. wszedł w Polsce w życie nowy kodeks karny. Jeden z jego artykułów stanowił: „Kto bez upoważnienia udziela innej osobie trucizny odurzającej, podlega karze więzienia do lat 5 lub aresztu”. Był to drugi akt prawny pozwalający ścigać dilerów („porcjarzy”) i ich dostawców. Według statystyki z 1934 r. opublikowanej przez dyrektora szpitala psychiatrycznego w Tworkach, na której opiera się Zandberg, „prawie dwie trzecie leczących się tam morfinistów uzależniło się, stosując narkotyk jako środek przeciwbólowy [...]”. Zaledwie 10 proc. pacjentów jako powód podało „poszukiwanie nowych wrażeń i namowę kolegów”. Wśród narkomanów leczących się w Tworkach 30 proc. stanowili przedstawiciele zawodów medycznych.

Jak wynika z rozporządzenia ministra skarbu z 30 kwietnia 1930 r., litr wódki kosztował 6,60 zł, kilogram chleba (według rocznika statystycznego) – mniej niż 40 gr, a gram morfiny – 20 zł, czyli tyle, ile wynosiła robotnicza tygodniówka. Tyle że gram morfiny to 500 porcji... zatem jego cena wcale nie była szokująca. Niektóre źródła wspominają o znacznie niższej cenie i poziomie 8 zł. W efekcie narkotyki można było kupić nie tylko w Adrii czy Pasażu Italia, gdzie warszawska policja zlokalizowała klub kokainistów, ale także na ulicy. Prócz czarnorynkowych dostaw narkotyki przenikały z legalnego obiegu. Bez większych problemów można je było zdobyć w aptece albo uzyskać receptę od któregoś z bardziej otwartych na nowości lekarzy. Jeden z opisywanych przez Zandberga „doktorów” wystawił ich ponad 1500.

Eteromania

„Eter dietylowy jest bezbarwną, lotną, skrajnie łatwopalną cieczą. Z powietrzem tworzy mieszaninę wybuchową. Ma właściwości narkotyczne, nasenne i znieczulające. Nałogowe wąchanie lub spożywanie eteru nosi nazwę eteromanii” – czytamy w opisie kolejnej substancji chemicznej, której zażywanie w okresie międzywojennym było prawdziwą plagą. Można go było pić w stanie nierozcieńczonym, popijając wodą, ale było to niebezpieczne z powodu wysokiej lotności i skrajnej łatwopalności. Ryzykowało się więc w najlepszym przypadku czkawką pijacką, o jakiej konsumenci wódki nie mają pojęcia, a w skrajnym – pęknięciem żołądka. Rozcieńczano go więc wodą z cukrem i korzeniami, czasem kawą lub sokiem malinowym, wdychano opary albo... wlewano go sobie do ucha.

W 1923 r. Sejm RP zakazał sprzedaży eteru w celach konsumpcyjnych pod karą pozbawienia wolności do lat pięciu, a w roku 1928 zakwalifikował go jako narkotyk. Od tego momentu samo posiadanie substancji było karane. Nie wpłynęło to jakoś szczególnie na popularność picia eteru – zwłaszcza na Dolnym Śląsku, ale także na Suwalszczyźnie, Huculszczyźnie, w Beskidach, na Kujawach, Pomorzu i w okolicach Częstochowy.

Badania przeprowadzone w latach 30. XX w. wskazywały, że w „niektórych wsiach powiatu pszczyńskiego ilość dzieci szkolnych przyznających się do picia eteru sięgała nawet 90 proc.”. Potwierdzają to relacje nauczycieli, którzy musieli odsyłać upojone dzieci do domów. Powszechne było niedopuszczanie do pracy górników „sponiewieranych” przez eter.

Eter przemycano głównie z Niemiec. Transportowali go mieszkańcy pogranicza, czasem specjalnie szkolone psy. Używano także skrytek w samochodach. Odnotowano również przypadki transportu za pomocą specjalnie skonstruowanej kolejki linowej rozpiętej nad granicą. Dystrybucją detaliczną zajmowali się wędrowni handlarze, kataryniarze, żebracy.

Co na to policja?

W artykule opublikowanym na stronie polskiej policji możemy przeczytać: „Ciekawe, że urzędowa statystyka przestępczości, prowadzona przez Policję Państwową w postaci comiesięcznych zestawień czynów zabronionych przez prawo, nie wykazywała wśród kilkudziesięciu monitorowanych kategorii przestępstw pozycji »handel narkotykami«. Odnotowywano handel żywym towarem, przypadki świętokradztwa, lichwy i paserstwa, najprzeróżniejsze kradzieże, a nawet hazard karciany, tylko nie narkotyki”. Niby w urzędach śledczych komend okręgowych policji powołano sekcje do walki z handlem narkotykami, ale ich działania były chaotyczne i pozorne.

Polska sygnowała wprawdzie w roku 1927 konwencję międzynarodową dotyczącą opium, co pokazuje, że problem dostrzegano i wiedziano o jego międzynarodowym charakterze. Nie uważano jednak substancji psychoaktywnych za zagrożenie. Zresztą także część policjantów doznała okrucieństw wielkiej wojny, co oznacza, że działanie opiatów czy kokainy nie było im obce. Cóż, służba w policji jest trudna i niebezpieczna, zapewne wśród funkcjonariuszy, podobnie jak wśród żołnierzy, byli i tacy, którzy musieli odreagować.

Fragment fabularyzowanego reportażu opublikowanego na łamach „Rzeczpospolitej” 15 sierpnia 1929 r. nie pozostawia wątpliwości:

„– Iluż, zdaniem pana, może być w Warszawie kokainistów?

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia świata
Cud nad urną. Harry Truman, cz. IV
Historia świata
Niemieckie „powstanie” przeciw Hitlerowi. Dziwny zryw w Bawarii
Historia świata
Popychały postęp i były źródłem pomysłów. Jak powstawały akademie nauk?
Historia świata
Wenecki Kamieniec. Tam, gdzie Szekspir umieścił akcję „Otella"
Historia świata
„Guernica”: antywojenny manifest Pabla Picassa
Materiał Promocyjny
Wsparcie dla beneficjentów dotacji unijnych, w tym środków z KPO