Paweł Łepkowski: Krzyczmy nad tą trumną!

Polska nie jest krajem królobójców. Zamach stanu nie jest częścią naszej tradycji politycznej. Dlaczego zatem dopuściliśmy do zabójstwa naszego pierwszego prezydenta?

Publikacja: 16.12.2022 03:00

Gabriel Narutowicz (1865–1922)

Gabriel Narutowicz (1865–1922)

Foto: NAC

Równo 100 lat temu, 16 grudnia 1922 r., w warszawskiej galerii sztuki Zachęta malarz Eligiusz Niewiadomski zastrzelił pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Opinia publiczna, wcześniej rozpalona sporem wokół wyboru Gabriela Narutowicza na ten urząd, nagle zamilkła. W osłupieniu i wstydzie. Politycy i dziennikarze zdali sobie sprawę, że to ich kłótnie i nagonki doprowadziły do tej tragedii.

Ten artykuł publikuję w mojej ukochanej „Rzeczpospolitej”, na której łamach endecki poseł Stanisław Stroński swoim artykułem pt. „Ich prezydent”, opublikowanym 10 grudnia 1922 r., rozpoczął kampanię nienawiści pod adresem Narutowicza. Zaledwie siedem dni później, dzień po zamachu, Stroński opublikował, znowu w dzienniku „Rzeczpospolita", wymowny i poruszający artykuł „Ciszej nad tą trumną!". Uciszał atak na prawicę, bo zapewne sam czuł wyrzuty sumienia. 100 lat później, na tych samych łamach, wzywam do głośnej dyskusji o naszej narodowej tragedii. Głośno nad tą trumną, Rodacy, głośno!

Ale niech Stroński i Narutowicz spoczywają w pokoju. Nie czas i miejsce rozstrzygać, kto z nich wtedy miał rację. To były czasy budzącej się po ciemnej zaborczej nocy młodej polskiej republiki. Czas docierania się nowych koncepcji, świeżej, nieznanej wcześniej wizji państwa republikańskiego. Podobną atmosferę pamiętam z początku lat 90. XX wieku.

Czytaj więcej

Pohańbiona tradycja

Historia lubi się powtarzać. Wydarzenia sprzed wieku muszą być dla nas dzisiaj niezwykle poważnym ostrzeżeniem. Temperatura obecnego sporu politycznego w Polsce przekroczyła bowiem wartości krytyczne. Nasza klasa polityczna nie wyciągnęła żadnej lekcji z tamtej tragedii. Nadal wzajemne szczucie na siebie jest sposobem na zdobycie lub utrzymanie władzy. Nawet zabójstwa Pawła Adamowicza i Marka Rosiaka nie otrzeźwiły upojonych prostacką walką rywali politycznych.

Kampania nienawiści

Prezes PiS Jarosław Kaczyński twierdzi, że winę za nasz podział narodowy ponoszą Niemcy i Rosja, sponsorujące wrogie mu siły polityczne, oraz media, które krytykują jego formację i „zdrowe jądro narodu”. Powołuje się przy tym na swoją znajomość historii, którą ja, z doświadczeniem wielu lat publicystyki historycznej, oceniam jako płytką i opartą na oklepanych banałach. Z kolei Donald Tusk i liderzy opozycji wskazują Kaczyńskiego jako demiurga zła, polską odmianę nordyckiego boga Lokiego, złośliwego karła, który czerpie siły życiowe z kłótni, podziałów i krytykowania przeciwników. W rzeczywistości wszyscy oni razem wzięci są beneficjentami podziału i waśni w społeczeństwie. To spór i szczucie sobą nawzajem daje im siłę do pasożytniczego żerowania na ludziach, którzy każdego dnia ciężko pracują, budując dobrobyt kraju.

Z bólem dochodzę do wniosku, że polska klasa polityczna to zaledwie odpryski społeczeństwa, jakże często gromadki nieudaczników mistrzowsko skupiających na sobie uwagę, ludzie niemający w życiu celu prócz chorego pragnienia władzy i zaszczytów, nieposiadający jakichkolwiek kwalifikacji zawodowych. Jednym słowem zbiór miernot intelektualnych pozujących na sędziów narodu. A jednak miliony ludzi dają się wciągnąć w ich pyskówy, nieustannie pasjonując się ich awanturami. Oni tymczasem żerują na naszych podatkach, walczą o kolejne kadencje w instytucjach, które więcej szkodzą niż przyczyniają się do rozwoju kraju i kontynentu.

Wielką nadzieją napawa mnie postęp techniczny, ponieważ głęboko wierzę, że któregoś dnia cały ten żałosny podział łupów i parlamentarne awanturnictwo zastąpi sztuczna inteligencja, której decyzje będą niezależne, niezawisłe i mądre. Ktoś powie, że świat, którym rządzi superkomputer, to utopia, rzeczywistość zagrażająca ludzkiej naturze i droga ku zagładzie naszego gatunku. Bzdura! To nie rewolucja francuska ani Marks czy Lenin zapewnili postęp socjalny i prawa pracownicze. Tego dokonała rewolucja przemysłowa. To nie krzykacze wycierający sobie gęby sprawiedliwością społeczną zbudowali syte społeczeństwa Zachodu, ale potępiani przez lewactwo i nacjonalistów kapitaliści. Oni bowiem, chcąc mieć dochody, potrzebowali zdrowej i produktywnej klasy pracującej, a tę mogli mieć jedynie, tworząc programy zabezpieczeń socjalnych. To nie polityka społeczna państwa dała ludziom bezpieczeństwo socjalne, ale filantropia wielkich przemysłowców. To oni byli grabarzami feudalizmu. To przedsiębiorcy, ludzie budujący produkt krajowy brutto są bohaterami tego kraju i tego świata. Powtarzam to na tych łamach od wielu lat, zdając sobie sprawę, że tłukę grochem w ścianę, bo większość z nas woli słuchać bredni o dobrodziejstwie państwa.

Każdego roku to fałszywe ziarno kłamstwa zasiane przez „rewolucjonistów” z XVIII, XIX i XX w. przynosi plon w postaci kolejnego pokolenia naiwnych, przekonanych, że to instytucje państwowe mają stać na straży bezpieczeństwa socjalnego obywateli. Nic bardziej mylnego. To najgorsza pułapka myślowa, prostacka recepta na życie, prosta droga ku przepaści.

Dobrobytu nie można zadekretować. Zawsze jest on produktem pracy tych, którzy są najbardziej niedocenioną, ale jednocześnie najcenniejszą i najbardziej utalentowaną klasą społeczną. To te 2–3 proc. o najwyższych zarobkach. To ci, którzy kontrolują kapitał i środki produkcji. To owi wyklęci kapitaliści, bez których dobrobyt przełomu XX i XXI w. runąłby w jeden dzień. Na nich żerują politycy zarówno propagandowo, jak i intelektualnie. Podział na prawicę i lewicę w Polsce to bzdura.

Ten fałszywy podział znakomicie zdefiniował prezydent Ronald Reagan: „Często słyszymy o potrzebie wyboru między lewicą i prawicą. Chciałbym jednak zasugerować, że nie istnieje coś takiego, jak lewica i prawica. Jest tylko góra i dół. Możemy podążać w górę, w stronę naszego odwiecznego snu – wolności jednostki, powiązanej jednocześnie z prawem i porządkiem, lub w dół – w stronę totalitaryzmu. Ci, którzy chcą poświęcić naszą wolność w zamian za opiekę społeczną i bezpieczeństwo, wybrali ścieżkę wiodącą w dół”. Bezpieczeństwo socjalne nie jest bowiem owocem lewicowej wrażliwości, ale ciężkiej pracy i skrupulatnego gromadzenia zasobów. Reagan celnie to podsumował, mówiąc, że „rząd nie może kontrolować gospodarki, nie kontrolując ludzi”.

Pułapka demokracji

Ten spór między tzw. lewicą a tzw. prawicą to zwykła wojna o podział łupów usankcjonowana przez „majestat” państwa. Od dziecka podlegamy indoktrynacji, że państwo jest najważniejsze. „Dla faszysty wszystko mieści się w państwie i poza państwem nie istnieje nic ludzkiego ani duchowego, ani tym bardziej nie ma jakiejkolwiek wartości”. Dzisiaj te słowa Benito Mussoliniego, wygłoszone z loży Palazzo Venezia w Rzymie, słyszymy na każdym kroku w różnych wersjach podczas wieców wyborczych wszystkich partii politycznych. Zdumiewające, że każde pokolenie daje sobie bezkrytycznie wciskać te same frazesy.

Monteskiusz, wielki francuski filozof doby oświecenia, 270 lat temu wydał w Genewie traktat filozoficzny „O duchu praw”, w którym przedstawił swoją wizję porządku ustrojowego nowoczesnego państwa. Postulował rewolucyjny jak na owe czasy trójpodział władzy. Swoją koncepcję oparł na teorii klasycznego republikanizmu angielskiego filozofa Johna Locke’a, który w 1690 r. opublikował „Dwa traktaty o rządzie”. Zarówno Locke, jak i Monteskiusz uważali, że władza jest powołana do ochrony niezbywalnych wartości, jakimi są wolność i własność. Dlatego powinna pochodzić z nadania ludu i być ograniczona w celu realizacji tylko tych zadań, do których została powołana.

Obaj myśliciele uważali, że spełnienie tych postulatów warunkuje rozdział kompetencji w obrębie poszczególnych władz. Naiwnie nie brali jednak pod uwagę prostego mechanizmu psychologicznego, który najlepiej sformułował John Acton: „Władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie”. Dzisiaj wszyscy bezmyślnie i bezkrytycznie powołują się na Monteskiusza niczym sekciarze na proroka. Ale czy jego wizja państwa była rzeczywiście taka doskonała?

Czytaj więcej

Śmierć prezydenta. Tragiczny finał kampanii nienawiści

Z monteskiuszowskim podziałem władzy jest jak z demokracją. Ciągle w nią ślepo wierzymy, niczym w słuszność nakazu, że w Wielki Piątek nie należy jeść mięsa. A przecież, co zawsze powtarzam, demokracja jest iluzją. Jej ojcem był Perykles, a więc wojskowy dyktator, który swoimi decyzjami regulował każdy aspekt życia Ateńczyków. Autokrata znalazł w demokratycznej fikcji klucz do kontroli absolutnej. Wystarczyło tylko odpowiednio przekonać wyborców do swoich racji, a byliby gotowi zagłosować nawet na własną samozagładę. Wszystkie rewolucje, które stawiały sobie za przewodni postulat kreację egalitarnego i demokratycznego społeczeństwa, kończyły się krwawą rzezią różnej maści mniejszości.

Rewolucja francuska, która rozpoczęła się od zdobycia Bastylii, uważanej za symbol bezprawia ancien regime’u, skończyła się niebywałym terrorem i ludobójstwem. Potem, w miarę implementacji w życie tej urojonej koncepcji, było coraz gorzej. Za miesiąc będziemy obchodzić 90. rocznicę mianowania kanclerzem Niemiec Adolfa Hitlera. To demokracja Republiki Weimarskiej oddała na srebrnej tacy władzę stronnictwu politycznemu głoszącemu niezwykle efekciarskie hasła wyborcze. 25 postulatów programowych NSDAP było bowiem kalką dezyderatów zgłaszanych przez wszystkie populistyczne partie na świecie. Wszyscy demagodzy, niezależnie od czasu i miejsca, zakładają fałszywą maskę demokratów, chociaż w rzeczywistości gardzą jednostką i jej wolą. Mimo to zgadzają się na jej arbitralny wybór, żeby po uzyskaniu mandatu tę jednostkę sobie podporządkować. Obiecują dobrobyt i bezpieczeństwo, a prowadzą ku chaosowi i zagładzie.

Uparcie powtarzam, że demokracja przypomina ową kozę nazywaną „Judaszem”, która ze spokojem prowadzi stado owiec do rzeźni, a sama z zadowoleniem odbiera swoją nagrodę. Wszystkie ustroje totalitarne inkubują się w szklarniowych warunkach demokracji. Ale od czasu do czasu, w określonych cyklicznych interwałach czasowych, większość wyborców wybiera władzę, która prowadzi tę większość na skraj zagłady. Historia uczy nas, że nic tak bardzo nie umacnia dyktatury, jak jej demokratyczne początki.

Jaka jest więc alternatywa? Jest nią samoregulujący się rynek, wolny od wszelkiej interwencji państwa. Niektórzy uważają, że musi on podlegać kontroli społecznej. Przypominają tych, którzy chcąc chronić nadrzeczne miejscowości, uregulowali brzegi Missisipi, prowadząc przez to do wielkich i katastrofalnych w skutkach powodzi w innych miejscach.

Straszne ostrzeżenie

Śmierć pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej była owocem demokratycznego sporu politycznego. Zamachowiec Eligiusz Niewiadomski był świadom potworności swojego czynu, ale jednocześnie był głęboko przekonany, że nie zabija człowieka, ale symbol. Miał nadzieję, że zostanie skazany na karę śmierci, ponieważ pragnął przejść do historii jako męczennik w „sprawie narodowej”.

W więzieniu Niewiadomski napisał: „Nie chcę, aby wyrok na mnie wykonany stał się powodem zemsty krwi. Był on zgodny z prawem i życzeniem moim, był zatem sprawiedliwy, więcej – był potrzebny. Śmierć moja jest koniecznym uzupełnieniem mego czynu. Bez niej był on nie tylko bezpłodny, ale leżałby na nim cień mordu. Śmierć to zatrze, czyn mój zakwitnie dopiero podlany krwią moją. Zakwitnie to znaczy przemówi do Narodu. Głupcy i hipokryci widzą w nim akt szaleństwa albo fanatyzmu. Tak nie jest! Byłoby źle z Polską, gdyby odrobina charakteru wystarczała, aby być uznanym za wariata, a odrobina uczucia wychodzącego poza normy przeciętne dawała kwalifikacje na fanatyka. Czyn był straszny, bo musiałem uderzyć w naród. Nie słowem bezsilnym, lecz gromem. Gromem równym tej hańbie, jaką go opanowała spółka cynicznych hultajów i jawnych wrogów Polski”.

W tych słowach jest zawarte oskarżenie pod adresem wszystkich uczestników i beneficjentów sporu politycznego. Uważajcie, jak daleko zapędzacie się w wasze waśnie; uważajcie, jak bardzo podgrzewacie emocje, nad którymi któregoś dnia nie będziecie umieli zapanować. Zważcie na to, co stało się z Narutowiczem, Adamowiczem czy Rosiakiem.

Ta bezmyślna wojna ludzi chorych na władzę musi się skończyć. Sto lat temu dostaliśmy straszne ostrzeżenie. Tylko czy wyciągnęliśmy z niego wnioski?

Równo 100 lat temu, 16 grudnia 1922 r., w warszawskiej galerii sztuki Zachęta malarz Eligiusz Niewiadomski zastrzelił pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Opinia publiczna, wcześniej rozpalona sporem wokół wyboru Gabriela Narutowicza na ten urząd, nagle zamilkła. W osłupieniu i wstydzie. Politycy i dziennikarze zdali sobie sprawę, że to ich kłótnie i nagonki doprowadziły do tej tragedii.

Ten artykuł publikuję w mojej ukochanej „Rzeczpospolitej”, na której łamach endecki poseł Stanisław Stroński swoim artykułem pt. „Ich prezydent”, opublikowanym 10 grudnia 1922 r., rozpoczął kampanię nienawiści pod adresem Narutowicza. Zaledwie siedem dni później, dzień po zamachu, Stroński opublikował, znowu w dzienniku „Rzeczpospolita", wymowny i poruszający artykuł „Ciszej nad tą trumną!". Uciszał atak na prawicę, bo zapewne sam czuł wyrzuty sumienia. 100 lat później, na tych samych łamach, wzywam do głośnej dyskusji o naszej narodowej tragedii. Głośno nad tą trumną, Rodacy, głośno!

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia Polski
Polska na światowej liście UNESCO. Podwójny cud w życiu Krzysztofa Pawłowskiego
Historia Polski
Zmarła "Niuśka", ostatnia "dziewczyna z Parasola", weteranka Powstania Warszawskiego
Historia Polski
Nie żyje Zofia Czekalska "Sosenka", bohaterka Powstania Warszawskiego
Historia Polski
Zygmunt II August – ostatni z Jagiellonów
Historia Polski
Przy stoliku w Czytelniku