Tuż po wojnie władza starała się wykorzystać Boże Narodzenie do celów propagandowych, jednak bezskutecznie. Dlatego w 1948 roku zaostrzono kurs. Z prasy – całkowicie kontrolowanej przez rząd – zniknęło określenie „Boże Narodzenie”. Mówiono wyłącznie o „świętach”, ale nikt oficjalnie nie mówił, o jakie święta chodzi. Zmieniano też symbole. Choinkę zastąpiono najpierw bombką, potem płatkiem śniegu. Święto Mikołaja pozbawiono biskupiej laski. Był to celowy zabieg: chodziło o odebranie mu chrześcijańskiego charakteru i odwołania do prawdziwego św. Mikołaja (biskupa, który w IV wieku po Chrystusie pomagał ubogim).
W Polsce lat 50. symbolami noworocznymi stali się przodownicy pracy. Mieli z tradycji wyrugować pasterzy z betlejemskiej stajenki. Wytworzyło to rozdźwięk pomiędzy symboliką kościelną, przedstawiającą tradycyjną szopkę z narodzonym Jezusem, a świecką, gdzie nie było ani Chrystusa, ani Maryi. Do tego wszystkiego doszły życzenia składane przez przedstawicieli władzy Polakom. Życzyli im „Wesołych świąt”, nie wspominając ich nazwy.
Gdy w latach 70. w sprzedaży masowo pojawiły się telewizory, do zwalczania tradycji bożonarodzeniowej wykorzystano coraz bardziej popularną telewizję. W świąteczne poranki, w godzinach popularnych mszy świętych, emitowano interesujące programy dla młodzieży. Chodziło o to, aby skusić widzów, aby wybrali telewizję, a nie wyjście na nabożeństwo. Efekt był mizerny. Młodzież wybierała wcześniejsze msze (np. o 6.30), aby po nich spokojnie wrócić do domu i oglądać programy.
Wielkie zakupy
Rządzący Polską komuniści doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że próba całkowitego wyrugowania Bożego Narodzenia spotka się ze społecznym buntem. Dlatego jeszcze w 1949 roku odstąpiono od pomysłu, aby dni 24–26 grudnia były obowiązkowo dniami pracującymi. Zamiast tego władze ogłosiły czas „końcówki roku”, kiedy trzeba było wytężyć wszystkie siły, aby zrealizować plan narzucony przez gospodarkę centralnie sterowaną. „Przodowników pracy”, czyli osoby wykazujące się najwyższą wydajnością pracy, nagradzano. Mimo to większość Polaków pozostała wierna tradycji. 24 grudnia życie na ulicach miast zamierało, a ogromna większość polskich rodzin zasiadała do tradycyjnej wigilijnej kolacji.
Ta sytuacja okazała się ogromnym wyzwaniem dla niewydolnej socjalistycznej gospodarki. Aby zaopatrzyć się w towary niezbędne na święta, robotnicy zwalniali się z pracy pod byle pretekstem i stali w tasiemcowych kolejkach do sklepów po mięso, cukier, warzywa, etc. Konsekwencją był spadek wydajności fabryk. W latach 70. ekipa Edwarda Gierka postanowiła zmienić tę politykę. Urzędnicy ludowego państwa odpowiedzialni za planowanie gospodarki zaczęli uwzględniać potrzeby konsumpcyjne klasy robotniczej w związku ze świętami Wielkiejnocy i Bożego Narodzenia. Do tych ostatnich świąt centralnie sterowana gospodarka zaczęła się przygotowywać już na przełomie sierpnia i września. Do portów bałtyckich wpływały wówczas statki z towarami przekazywanymi do sklepów w grudniu: pomarańczami, kawą, makaronami, winem z importu. Wymownym symbolem tamtych czasów były także tzw. paczki dla dzieci. Wszystkie zakłady pracy przygotowywały dla pociech swoich pracowników paczki ze słodyczami (np. produkcji radzieckiej) i sprowadzanymi z Kuby pomarańczami, na co dzień niedostępnymi w Polsce.
Nie zabrakło również paradoksów typowych dla tego ustroju. Niewydolna PRL potrzebowała dewiz, dlatego wyprodukowane towary w pierwszej kolejności trafiały na eksport. Szczególnym powodzeniem na zachodnich rynkach cieszyła się polska szynka. Wzrost eksportu spowodował jej braki w Polsce i dostatek w krajach zachodnich, m.in. w USA. Doprowadziło to do tego, że Polacy mieszkający w Stanach Zjednoczonych kupowali przed świętami polską szynkę i odsyłali krewnym do Polski. W ten sposób polska szynka, niedostępna dla obywateli, trafiała za ocean, a stamtąd z powrotem do Polaków, co niepotrzebnie podwyższało koszty transportu. Aby temu procederowi zaradzić, w latach 70. władze PRL stworzyły możliwość zamawiania paczek pocztowych opłacanych dewizami. Polak z zagranicy mógł przez telefon zamówić paczkę, zapłacić w dolarach i wskazać adres do wysyłki. Wskazywał więc adres krewnego w Polsce. Władza była zadowolona z takiego obrotu spraw, bo zyskiwała tak potrzebne jej dewizy.