Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL

Jakoś trzeba było się ratować w gospodarce niedoborów. Na problemach z zaopatrzeniem korzystali przedsiębiorczy Polacy, którzy zastępowali centrale handlu zagranicznego i uzupełniali braki. Przy okazji można było dobrze zarobić.

Publikacja: 18.04.2024 21:00

Wystawa podziemnej literatury i sprzętu poligraficznego odkrytych przez SB podczas próby ich przemyt

Wystawa podziemnej literatury i sprzętu poligraficznego odkrytych przez SB podczas próby ich przemytu do Polski z Zachodu. Warszawa, grudzień 1986 r.

Foto: PAP/Jan Morek

Na lotnisku Okęcie aresztowano kilku celników. Mieli oni brać udział w próbie przemytu dzieł sztuki. Milicja Obywatelska wszczęła śledztwo. Okazało się, że na lotnisku działa organizacja przestępcza, która przyjmuje łapówki za pomoc przy przemycie towarów oraz przymyka oczy na brak opłat celnych.

Podejrzani ulegli presji śledczych i ujawnili nazwiska klientów. Wśród nich znajdowała się Stefania Husiatyńska, która pocztą lotniczą ze Stanów Zjednoczonych dostawała kilkusetkilogramowe paczki wypełnione nylonem. Sprawa odbiła się echem we wszystkich mediach, które ochrzciły przedsiębiorczą kobietę „królową nylonu”.

Czytaj więcej

Fast foody na miarę PRL

Proces „królowej nylonu” Stefanii Husiatyńskiej

Tkaninę przysyłał mieszkający na stałe w USA jej szwagier Juliusz Hulak. Kobieta odbierała paczki od magazyniera portu lotniczego. Ten koszty celne zaniżał lub w ogóle zapominał pobrać. W zamian otrzymywał kopertę z gotówką. Jak obliczyła prokuratura, przemytniczka przekazała łapówki w wysokości 150 tys. zł, a Skarb Państwa uszczupliła o 360 tys. zł. Po czterech latach prowadzenia tego biznesu sprawa się wydała, a „importerka” stanęła przed sądem. Akt oskarżenia zarzucał Husiatyńskiej korumpowanie funkcjonariuszy celnych. Nie był to jedyny zarzut. Ważniejszy wskazywał na przestępstwa dewizowe: „Dokonywanie bez zezwolenia obrotu wartościami dewizowymi na zlecenie cudzoziemca dewizowego” – czytamy na pierwszej stronie „Życia Warszawy” z 25 marca 1958 r. Było to zagrożone dożywociem.

System był sprytny. Hulak kupował nylon za dolary, które polonusi mieszkający w Stanach wpłacali na konto jego firmy Gift Parcel Service z Long Island. Wysyłał go Husiatyńskiej. Ta towar sprzedawała, a równowartość wpłaconych dolarów przekazywała rodzinom inwestorów, które pozostały w Polsce – to była świetna metoda przerzucania pieniędzy przez żelazną kurtynę. Zysk zostawiała sobie. „Wartość towarów nadsyłanych przez Hulaka (oprócz nylonu przysyłał jeszcze skórę i chustki wełniane) ocenia się na ok. 20 milionów zł” – zanotowało „Życie Warszawy”. Później okazało się, że było to 36,5 mln zł. Aby pieniądze trafiły do właściwej rodziny, stosowano metodę rodem z filmów sensacyjnych: „Upoważnienia były wypisane na kartce przedartej na połowę, przy czym jedną połówkę otrzymywał adresat, drugą zaś Husiatyńska. Wypłata następowała wtedy, jeśli kartka okazana Husiatyńskiej przez adresata zgadzała się z jej połówką”.

„Husiatyńska, 32-letnia drobna blondynka, ma ukończone 4 klasy szkoły powszechnej. […] Do winy się nie przyznaje w żadnym z punktów oskarżenia” – czytamy w „Życiu Warszawy”. Jednak sąd uznał ją za winną i skazał na dwa lata pozbawienia wolności, 300 tys. zł grzywny oraz konfiskatę ponad 3 mln zł.

Proces „królowej nylonu” Stefanii Husiatyńskiej (trzecia od lewej). Warszawa, kwiecień 1958 r.

Proces „królowej nylonu” Stefanii Husiatyńskiej (trzecia od lewej). Warszawa, kwiecień 1958 r.

PAP/CAF-ARCHIWUM

Marynarski worek

Oczywiście proceder różnej wagi przemytników nie miałby sensu, gdyby nie socjalistyczne mechanizmy, które rewolucyjnie likwidowały „niesprawiedliwy wolny rynek”, w zamian oferując sprawiedliwą gospodarkę opartą na realizacji planów. Gospodarka była podażowa. Oznaczało to, że kierownictwo zakładu otrzymywało nagrodę za przekroczenie ustalonego planu, ale nikogo nie interesowało, czy wyprodukowany nadmiar da się komukolwiek sprzedać ani czy produkt w ogóle jest potrzebny. Dzięki temu rozwiązaniu produkowano rzeczy zbędne, ale wymagające małych nakładów towarowych, a nie produkowano potrzebnych. Gdy na początku lat 60. XX w. Gomułka pozwolił na napływ treści kultury popularnej, pojawiły się również informacje na temat konsumpcji, a wraz z pierwszymi telewizorami filmy pokazujące wyidealizowany świat Zachodu. Zwrot „podstawowe potrzeby społeczne” zaczął nabierać zupełnie nowego znaczenia, a przedsiębiorczy rodacy „weszli w buty” central handlu zagranicznego.

Komunizm potrafił zaspokoić podstawowe potrzeby społeczne. Generalnie nikt nie chodził głodny i było co na grzbiet włożyć. Bardziej luksusowych produktów jednak brakowało, a te, które można było ewentualnie kupić, były tandetne i brzydkie. Lekarstwem okazała się Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. Ta działała zarówno na szczeblu państwowym, koordynując współpracę gospodarczą państw bloku wschodniego podporządkowanych ZSRR, ale także na szczeblu obywatelskim, ponieważ każdy z sąsiadujących krajów dysponował towarami niedostępnymi w innych. Wystarczyło po nie pojechać, przy okazji zabierając coś, co było akurat dostępne u nas, a deficytowe i pożądane tam. Ale nie tylko w krajach demokracji ludowej szukaliśmy dóbr luksusowych. Polacy przekraczali też żelazną kurtynę. Latali również do odległych Indii, Egiptu, a nawet na Kubę i do Korei.

Czytaj więcej

W socjalizmie cudów nie ma

Na początku lat 50. ubiegłego wieku uzyskanie zgody na opuszczenie kraju to nie była prosta sprawa. W 1951 r. udało się to niespełna 2 tysiącom Polaków i dotyczyło głównie podroży służbowych. Tu prym wiedli marynarze, którzy dzięki książeczce żeglarskiej mogli wypływać na szerokie wody. Pod koniec lat 40. i na początku lat 50. XX wieku w Polsce deficytowe było wszystko.

Marynarze wypełniali lukę zaopatrzeniową, sprowadzając m.in.: pończochy, szminki, wieczne pióra i złote stalówki do nich, zegarki, aparaty radiowe i fotograficzne, rękawiczki, lekarstwa, zabawki, owoce i przyprawy. Pensje nie były wysokie, ale prywatny import pozwalał na uzupełnienie dochodów. Wkrótce władze doszły do wniosku, że marynarze poświęcają zbyt dużo czasu własnej przedsiębiorczości, a zbyt mało pracy. Postanowiono wprowadzić książeczki celne, które pozwalały na legalny przywóz 44 towarów. Na szczęście statki były wielkie, a marynarze zawsze potrafili ukryć gdzieś trochę dóbr. Z czasem bardzo się rozzuchwalili. Jakież musiało być zdziwienie celników, gdy w 1968 r. kontrolujący statek MS „Dęblin” znaleźli na nim 26 km ortalionu, z którego można było uszyć 13 tys. płaszczy!

Polski trener kolarzy w 1974 r. sprzedał w Wiedniu 200 opon rowerowych z państwowych zapasów, za co kupił używanego volkswagena busa.

Marynarze kojarzyli się z luksusem i byli pożądanymi znajomymi wzbudzającymi podziw, a czasem zazdrość. Ta luksusowość spowodowała, że zadowolony marynarz z workiem dóbr i nieodłączną fajką w zębach stał się symbolem sklepów walutowych Baltona.

Służba Bezpieczeństwa czuwa

Pod koniec lat 50. graniczne szlabany uchylono nieco szerzej. Choć nadal trudno było dostać paszport, to wówczas pojawiło się pojęcie „turystyki handlowej”. Zaradni Polacy postanowili poprawić swój byt i od razu pojawiły się doniesienia prasowe na temat przestępstw celnych. Stanisław Milewski w książce „Niezwykli klienci Temidy” przytacza artykuł z „Trybuny Ludu” z 1957 r., który wspomina dwóch dygnitarzy: „dyrektora Centralnego Zarządu Aptek oraz dyrektora gabinetu prezesa GUS, którzy zorganizowali sobie taki mocno naciągany […] wyjazd służbowy do bratniego i przodującego ZSRR. Pierwszy zaopatrzył się w kilkanaście sztuk kompletów bielizny damskiej, męskich koszul, kilka garniturów, kilka pluszowych kap, parę swetrów i dwa płaszcze gabardynowe. [...] Szef gabinetu prezesa GUS miał jeszcze większego pecha. Wywiózł wprawdzie tylko 500 serwetek z plastyku, które mu skonfiskowano; nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie to, że w Odessie, gdzie poleciał z Moskwy, by kupić platynę i indyjskie szmaragdy – znaleziono za podszewką jego walizki ponad 93 tys. rubli i 4 złote damskie zegarki”. Drugi z zatrzymanych został skazany na sześć lat i pół roku więzienia.

Czytaj więcej

Plagi PRL-u

Inne źródła wspominały np. sportowca Andrzeja L., który wracając z zawodów, usiłował przemycić 45 tys. żyletek, albo dyrektora przedsiębiorstwa ze Śląska, który na granicy utracił 114 jedwabnych apaszek. Pierwszego ukarano karą 69 tys. zł, drugiego – 20 tys. zł. Kary nie odstraszały „turystów”. „W 1958 roku władze celne ukarały 800 osób, które wyjeżdżały służbowo lub prywatnie. Dziesięć lat później ujawniano rocznie 10 tys. przestępstw celnych” – podaje Stanisław Milewski. Czasem wystarczyło zapłacić grzywnę, zwykle traciło się towar, ale zdarzały się też kary więzienia.

Nielegalna turystyka handlowa była… nielegalna. Ale to tylko teoria, bo tak naprawdę po cichu kontrolowały ją władze, a nadzorowała Służba Bezpieczeństwa. Dziś notatki SB stanowią cenną dokumentację szlaków przemytniczych wraz z opisem pożądanych towarów. Jedna z nich pochodzi od pracowników biura paszportów MSW z 1974 r. Wspomina ona o „92 osobowej wycieczce, która wywiozła do Egiptu 68 kryształów, 38 żelazek, 21 zegarków Ruhla i 17 wentylatorów o wartości około 50 tys. zł. W drodze powrotnej turyści zakupili złoto o wartości 0,5 mln zł” – wylicza Business Insider i dodaje: „Na początku lat 70. z Polski co roku nielegalnie wywożono ok. 10 mln dolarów. Do kraju, według oficjalnych szacunków, wracały w postaci ponad dwóch ton złota”.

Skonfiskowane przez funkcjonariuszy MO przemycane towary, m.in. alkohol, kiełbasa, konserwy, kapcie.

Skonfiskowane przez funkcjonariuszy MO przemycane towary, m.in. alkohol, kiełbasa, konserwy, kapcie. Warszawa, luty 1982 r.

PAP/CAF/Mariusz Szyperko

Sportowiec też musi żyć

Nie tylko złoto było łupem przemytniczego procederu. W kraju brakowało wielu rzeczy, które wymagały prywatnego importu. Dlatego też historia kryminalna odnotowała turystę, który w 1972 r. usiłował przemycić do Polski 145 kg wiórków kokosowych, 103 kg rodzynek oraz 45 kg margaryny; inny wiózł kontrabandę z NRD pod postacią 45 kg pieprzu, a pewna niewiasta wracająca z wczasów z Bułgarii wcisnęła na grzbiet 15 kożuchów (!) „na własne potrzeby”. Złoto zaszywano w paskach, ukrywano w obcasach butów, ale także faszerowano nim kiełbasy czy pieczony drób.

Pomysłowość Polaków nie miała granic. Sprowadzano: rajstopy, koszulki, nigdy niegniotące się non-irony, marynarki, zegarki czy buty, ale także salami, kawior i waluty, a nawet ruskie telewizory i dywany. W drugą stronę jechały: kryształy, kosmetyki, kapy na łóżka (różne w zależności od kraju docelowego), plusz na zasłony do Bułgarii, do Związku Radzieckiego – guma do żucia marki Donald z Pewexu czy dżinsy, choć tak naprawdę w Kraju Rad sprzedawało się wszystko, nawet używana koszulka ściągnięta z właściciela przez pożądliwego nabywcę, a także… kolorowe plastikowe reklamówki z zachodnich marketów.

Czytaj więcej

Sypiając z wrogiem

Osobną grupą „eksporterów” byli sportowcy. „Dzienne kieszonkowe polskiego zawodnika wynosiło w tym czasie od pół dolara do dwu. Jak w tych warunkach nie dorobić sobie drobnym przemytem, by za granicą nie »dziadować«?” – pyta Stanisław Milewski. Sportowcy radzili sobie, jak mogli. Zwykle sprawa pozostawała w tajemnicy, gdy dotyczyła sportowców, którzy sprzedali buty czy dresy przydzielone przez klub (o czym kilkukrotnie opowiadał mi pewien znany chodziarz), czasem jednak opinia publiczna bywała oburzona. „Nasi handlarze olimpijscy – grzmiało pismo »Kierunki« – popełnili bowiem przestępstwo dewizowe polegające na zawarciu, bez zezwolenia, transakcji kupna-sprzedaży w obrocie z zagranicą, pomiędzy krajowcem dewizowym a cudzoziemcem”. Chodziło o reprezentację naszego kraju, która podczas pobytu na olimpiadzie w Grenoble spieniężyła kożuchy dostarczone przez PKOl. Sprawa pewnie nie wyszłaby na jaw, gdyby sportowcy przywieźli jakieś medale. Handelek się udał, występy nie. Prokurator był jednak wyrozumiały. Do procesu nie doszło.

„Polski trener kolarzy w 1974 r. sprzedał w Wiedniu 200 opon rowerowych z państwowych zapasów, za co kupił używanego volkswagena busa – wspomina portal Nasza Historia. – Co prawda woził nim kolarzy na zawody, a przed sądem tłumaczył się, że związek kolarski nie mógł im kupić auta, bo nie miał na to pieniędzy. Sprawę również zatuszowano”.

Jedni studenci jeździli z antybakteryjnym biseptolem, który był uważany za środek antykoncepcyjny (!), do Rumunii, a inni do Związku Radzieckiego na wymiany.

Jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Przez wokandy przewijały się procesy piłkarzy, koszykarzy, brydżystów, a także działaczy sportowych. Prasa wspominała o pojazdach PZM jadących na rajdy, które miały baki wypchane srebrem, a opony płaszczami ortalionowymi. Ale jeden z najgłośniejszych procesów dotyczył słynnej narciarki, której nazwisko Milewski litościwie w swojej książce przemilczał. Ta została skazana na „6 lat więzienia, konfiskatę całego mienia i ponad 800 tys. zł grzywny”. Sąd zarzucał jej, „że przemyciła do kraju 25 kg złota, 4 kg włoskiej biżuterii i kilkaset monet dukatowych. Z kraju zaś wywiozła ponad 50 tys. dolarów i 47 kg srebra, a przedtem kożuchy, kryształy itp.”. A wszystko dlatego, że – jak mówiła do szafy jedna ze sportsmenek w „Misiu” Stanisława Barei – „Warunki na zgrupowaniach miałyśmy bardzo dobre! Wszystko to zasługa naszego prezesa i nie jest prawdą, że dach przeciekał, szczególnie, że prawie nie padało!”

Kiepskie stypendium

Ostatnie przypadki przemytu zwyczajnych dóbr konsumpcyjnych notowano podczas przemian ustrojowych. To wówczas do Berlina wożono alkohol, papierosy, jajka (koniecznie ubrudzone odchodami), drób, konserwy, ubrania, pościel… Towary te już u nas zaczynały zapełniać sklepowe półki, ale w porównaniu z cenami zachodnimi były jak za darmo. Proceder cieszył się taką popularnością, że nawet zespół Big Cyc śpiewał o nim: „Jakaś karafka, stary zegarek/Trzeba zarobić te parę marek/Renta, stypendium, wyżyć się nie da/Tu kupisz, tam sprzedasz/Nie weźmie cię bieda”.

Stypendia były biedne, a życie drogie. Jedni studenci jeździli z antybakteryjnym biseptolem, który był uważany za środek antykoncepcyjny (!), do Rumunii, a inni do Związku Radzieckiego na wymiany. Wówczas woziło się tam kosmetyki, ciuchy, gumę do żucia, a przywoziło czerwone ruskie złoto, dolary albo telewizory Rubin. Znany mi jest dobrze przypadek grupy polskich studentów, którzy znaleźli niszę produktową w polskim rozwijającym się kapitalizmie i przemycili z ZSRR kilometry… gumki do majtek. Pracując systematycznie z mapą i książką telefoniczną, w ciągu kilku dni wykupili wszystkie jej zapasy w moskiewskich pasmanteriach. Żyłem za nią dobrze przez z górą rok.

Na lotnisku Okęcie aresztowano kilku celników. Mieli oni brać udział w próbie przemytu dzieł sztuki. Milicja Obywatelska wszczęła śledztwo. Okazało się, że na lotnisku działa organizacja przestępcza, która przyjmuje łapówki za pomoc przy przemycie towarów oraz przymyka oczy na brak opłat celnych.

Podejrzani ulegli presji śledczych i ujawnili nazwiska klientów. Wśród nich znajdowała się Stefania Husiatyńska, która pocztą lotniczą ze Stanów Zjednoczonych dostawała kilkusetkilogramowe paczki wypełnione nylonem. Sprawa odbiła się echem we wszystkich mediach, które ochrzciły przedsiębiorczą kobietę „królową nylonu”.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie
Materiał Promocyjny
Wsparcie dla beneficjentów dotacji unijnych, w tym środków z KPO